Puszcza Białowieska, Biebrzański Park Narodowy i inne skarby Podlasia

Na Podlasie z Kielc jest daleko. Tak daleko, że znalazłam się tam do tej pory tylko dwa razy – jadąc na Litwę i odwiedzając szeptuchę w zeszłym roku. Choć mamy tam swoich ludzi – Martę i Kubę, w ogóle nie planowałam w tym roku wyprawy w okolice polskiego bieguna zimna. Miał być Karpacz, jako ostatni duży wyjazd, ale któregoś dnia dotarło do mnie, że ja widziałam już Puszczę Białowieską, w przeciwieństwie do Miłosza. I że może się okazać, że już mu się to nie uda, jeśli się nie pospieszę. Upewniłam się, czy znajdzie się dla nas miejsce w Białymstoku, spakowałam torby i o 11.00 w piątek ruszyliśmy w trasę. Prawie 390 km, 6 godzin jazdy. Czytajcie dalej, a dowiecie się, dlaczego było warto tak się tułać.

  • Podlasie to lasy, pagórki, pola i zwierzęta przy drodze.
  • Koniecznie trzeba tam pojechać, póki Puszcza Białowieska wygląda chociaż trochę tak, jak kiedyś.
  • Oprócz Puszczy warto wybrać się do Biebrzańskiego Parku Narodowego i zobaczyć rozlewiska.

Podlasie

Do Białegostoku dojeżdżamy tuż przed 19.00. Jest ciemno i nie ma jak ocenić, czy miasto jest godne uwagi. Za to na pewno już na tym etapie mogę zaświadczyć o niesamowitej podlaskiej gościnności. Marta (dzięki Ci, wspaniała kobieto!) nagotowała dla nas pyszności tak dużo, że nie wiadomo, za co brać się na początek. Z ciekawostek, które odkryłam już w tych pierwszych minutach pobytu: na Podlasiu placki ziemniaczane smaży się z dodatkiem soczewicy lub grochu. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Pycha! Przy okazji w moje ręce trafiają napoje wysokoprocentowe spod samej białoruskiej granicy, ale to nie miejsce na takie opowieści 😉

Zmęczeni padamy, żeby jak najwcześniej wstać. Rano ruszamy na Białowieżę. Na Podlasiu jest kilka stopni chłodniej niż w świętokrzyskim, kiedy wychodzimy rano do samochodu aż nas otrzepuje od tego nagłego chłodu. Na szczęście przygotowałam się na taką okoliczność i mam dodatkowe polary, bluzy i kominy. O 9.00 jesteśmy już w samochodzie i jedziemy. Jest pochmurno, nad polami unosi się mgła. Mijamy Hajnówkę (świetna restauracja Starówka, którą odwiedziłam rok temu) i kierujemy się do Rezerwatu Pokazowego Żubra.

Podczas mojej poprzedniej wizyty w Puszczy byłam w ostoi, szłam tam 8 km, ale niestety żadnego nie było. Tym razem chciałam, żeby Miłosz faktycznie je zobaczył. Zwłaszcza, że cały czas mi wypominał, że bez niego pojechałam do Puszczy i że on też chce spotkać żubry. Drugi powód był taki, że na mojej liście życzeń znajdowały się łosie. Jedyny cel, jakiego nie zrealizowałam podczas pobytu w Finlandii. Mam zdjęcie ze znakiem ostrzegającym przed tymi zwierzętami, ale niestety żaden nie chciał się pojawić. I oczywiście wiem, że ochocze wypatrywanie łosia podczas jazdy samochodem nie brzmi rozsądnie, ale gdzieś podświadomie miałam nadzieję, że jednak któryś wyłoni się zza drzew i jakimś cudem nie stworzy zagrożenia.

Rezerwat żubrów znajduje się między Hajnówką a Białowieżą. Przy trasie, którą jechałam dokładnie rok temu. Wtedy przed kołami samochodu przeszedł mi lis i ryś, a Puszcza już tutaj zrobiła wrażenie adekwatne do swojej dumnej nazwy. Teraz jadę, mówię Miłoszowi, że oto jest Puszcza Białowieska, ale w oczach mam łzy. Patrzę na zwykły las, do tego raczej marny. O wycince Puszczy trąbi się w mediach od dawna, niby wszyscy już słyszeliśmy, że coś się dzieje, ale ciężko jest wyobrazić sobie skalę problemu. Ja przypadkiem stworzyłam sobie idealne warunki do tego, żeby porównać dwa obrazy Puszczy – ten z 2016 i 2017 roku. Różnica jest ogromna i bardzo, bardzo smutna.

Odbiegając nieco od chronologii wydarzeń, udało mi się porozmawiać z człowiekiem, który przez dekady przemierzał Puszczę na rowerze i przyjaźnił się z leśnikami. Jego zdaniem w ciągu 20 lat na jej miejscu pozostanie już tylko las przemysłowy. Spytałam, kto w jego mniemaniu odpowiada za zagładę majestatycznego pralasu. „Ludzie”. Nie politycy, którzy chcą to drewno przehandlować, nie ekolodzy broniący chorych drzew i ułatwiający dalsze żerowanie kornikowi. Problemy Puszczy zaczęły się tuż po II wojnie światowej. Wiele drzew (głównie dębów) wycięto, by odbudować to, co zostało zniszczone, a na ich miejsce posadzono świerki – bo szybko rosły i mogły „załatać” dziury. Przez kolejne dekady wielkie, majestatyczne drzewa liściaste były przyćmiewane przez iglaki, które siały się same i zagarniały cały teren. Świerki nie były też nikomu do niczego potrzebne, więc leśnicy ich nie wycinali. Aż znalazł się ktoś, komu ten gatunek w pełni odpowiadał – kornik. Dawniej, gdy ten szkodnik się pojawiał momentalnie wycinano zainfekowane drzewa i zaraza była duszona w zarodku. Teraz wyglądało to zupełnie inaczej. Nie dość, że problemu nie dostrzeżono od razu, to jeszcze ze względu na ekologów wycinka była utrudniona. I obecnie jest naprawdę bardzo źle. To wnioski człowieka, nie naukowca. Pana, który obserwował i analizował sytuację przez dziesięciolecia. Czy ma rację? Nie mnie oceniać. Ja wiem tylko, że kiedy znika dzika przyroda wszyscy powinniśmy się martwić i, wybaczcie, puknąć w głowę. Nie walczyć ze sobą, tylko ratować ją wszelkimi sposobami.

Wracamy do przyjemniejszych rzeczy. W rezerwacie żubrów moje dziecko ma możliwość spotkania oko w oko z polskimi zwierzętami, które są dla niego (dla mnie w sumie też) tak samo egzotyczne jak tygrysy i zebry. Nie widujemy ich, a przecież cały czas tam są – w naszych lasach. Z tych bardziej powszechnych widzimy sarny i jelenie, ale są też dziki (na które na szczęście nigdy nie nadziałam się w lesie), wilki, ryś. No i te dwa najważniejsze: żubry i łosie. Te pierwsze wydają się jakby nierealne, kiedy widzi się je z tak bliska. Ciężko jest uwierzyć, że w Puszczy chodzą sobie swobodnie, że to ich naturalne środowisko. Na mnie robią chyba większe wrażenie niż na Miłoszu. W sumie widział już bizony w Kurozwękach – dla niego to kolejne wielkie stwory przypominające trochę krowy. Chyba jeszcze jest za mały na odczucie powagi tej sytuacji. Za to ja zapisuję sobie przeżycie jako kolejne cenne wspomnienie.

Jeszcze wspanialej robi się, kiedy z daleka widzę sylwetkę łosia. Od tego momentu to ja jestem dzieciakiem na tej wyprawie i po prostu zaczynam truchtać. Nie ma mowy, żebym podeszła spokojnym krokiem, kiedy oto ziszcza się moje marzenie. Początkowo łosie są dość daleko, ale po chwili jeden z nich podchodzi wprost do mnie (Miłosza, Kuby, Marty i innych zgromadzonych, ale o ile milej jest myśleć, że to właśnie ja wpadłam mu w oko 😉 ). Łosie podobno są ciekawskie, a do tego niezbyt inteligentne. Ludzie mówią też, że są pokraczne. Jakoś tego nie widzę. „Mój” łoś wygląda dokładnie tak, jak wyglądać powinien. Czas się zatrzymuje, stoję tam bardzo długo. Takie momenty lubię najbardziej.

Kiedy wychodzimy z rezerwatu zaczyna mocno padać, do tego wieje i jest naprawdę zimno. Zanim ruszymy na obiad idziemy jeszcze zobaczyć Szlak Dębów Królewskich. Znajduje się na terenie uroczyska Stara Białowieża. To tu pierwotnie istniała miejscowość Białowieża, jednak ze względu na podmokły teren konieczne było przeniesienie jej o kilka kilometrów. Szlak Dębów Królewskich nie jest dziczą. Znajduje się tam wiata grillowa, a do poszczególnych drzew prowadzi drewniana kładka (dostosowana do potrzeb osób na wózkach inwalidzkich). Przy każdym z ogromnych, wiekowych (ich wiek to od 150 do 500 lat!) dębów umieszczona jest tabliczka z imieniem. I to nie pierwszym lepszym. Mamy tu polskich i litewskich królów oraz ich małżonki. Ścieżka ma charakter edukacyjny – można poczytać o historii, opowiedzieć o niej dziecku. Dla mnie ważniejsza była możliwość spojrzenia na drzewa, które tę historię mogły widzieć na własne oczy i powiedzenia o tym Miłoszowi. Takie dęby, jak te to prawdziwa Puszcza Białowieska. Podobne okazy da się nadal znaleźć na tym rozległym terenie, ale nie jest to łatwe zadanie. My nie mieliśmy czasu i warunków, żeby zapuścić się w dzicz, więc Szlak musiał wystarczyć. Ze względu na pogodę byliśmy jedynymi ludźmi dreptającymi po kładce, co w połączeniu z wiatrem i zbliżającym się zmierzchem sprawiło, że miejsce wspominam jako magiczne. I polecam! 🙂

Czas coś zjeść. A skoro Podlasie, to trzeba sięgnąć po kuchnię kresów. Marta rekomenduje pobliskie Sioło Budy i wie, co mówi. Otoczenie lokalu, jak i sama jadłodajnia stylizowana jest na dawną podlaską wieś, do tego znajduje się tu mały skansen. Otacza nas malowane drewno i kolorowe okiennice. Przy okazji, czy słyszeliście o Krainie Otwartych Okiennic? Ja dowiaduję się o niej dopiero dziś, choć widziałam ją rok temu (nie wiedząc, na co patrzę). To szlak wiodący przez Trześciankę, Soce i Puchły – wsie, w których zobaczyć można pięknie zdobione drewniane domki. Przekopałam się przez zdjęcia z mojej poprzedniej wyprawy na Podlasie i znalazłam jeden taki domek. Jest mniej kolorowy niż te najbardziej fotogeniczne, ale wygląda przepięknie.

 

Ale ja miałam o jedzeniu… I to jakim! Patrzę w kartę i rozpaczam, bo spróbowałabym wszystkiego. Niestety, dużo jest potraw mięsnych. Ale wegetariańskie też się znalazły. Miłosz dostaje smażone haluszki z kwaśną śmietaną (nie dość, że on wcina je ze smakiem, to jeszcze wszyscy pozostali biesiadnicy w liczbie 3 też podjadamy z jego talerza). Porcja jest wielka, jedzenie pyszne. Kuba zamawia wareniki z jagodami (ogromne pierogi, ja i Marta załapałyśmy się na degustację – pycha!), a my pielmieni (ja mam moją ulubioną kaszę gryczaną i ser, Marta mięso). Do popicia? A jakże, kwas chlebowy! I tu zaskoczenie – do wyboru mamy wileński i litewski. Ten drugi jest bardziej wytrawny.

Wracamy do Białegostoku po zmroku, trzeba szybko położyć się spać. Jutro bardzo ważny punkt na mojej liście: Biebrzański Park Narodowy. Chciałam go zobaczyć od dawna.

Po takich atrakcjach śpi się dobrze, na dodatek Marta smaży doskonałe orkiszowe placki z cynamonem. Zjadamy je z konfiturą różaną spod Puszczy Białowieskiej i dopiero o 9.00 udaje nam się dotoczyć do samochodu. Kierunek: Osowiec. Żeby do niego dotrzeć musimy przejechać przez Mońki. Wśród mieszkańców Podlasia miejscowość owiana złą sławą ze względu na sposób wysławiania się mieszkańców. Podobno strasznie zaciągają. Cóż, rozmawiam z nimi chwilę i powiem Wam w sekrecie, że w sumie na Podlasiu wszyscy tak mówią 😀 Swoją drogą możliwość słuchania moich gospodarzy w Białymstoku jest bardzo pouczająca. Poznaję sporo nowych słów, uczę się innego akcentu. Do tego od piątku w samochodzie towarzyszy mi Białoruskie Radio Racja (Racyja). Ze świetną, zakazaną na Białorusi muzyką i polsko-białoruskimi audycjami. Po dwóch dniach orientuję się, że w sumie umiem mówić po białorusku.

Osowcu znajduje się twierdza, jednostka wojskowa, bunkry i Biebrzański Park Narodowy z drewnianą kładką prowadzącą przez bagna. Można tu obserwować ptactwo, jest do tego specjalna wieża i „pomost” na szuwarach. Teren wygląda niesamowicie nawet w jesiennej szarudze. A może nawet bardziej dzięki niej, bo jest tu bardzo kolorowo. Roślinność zmienia szaty.

W pewnej chwili Marta wyłapuje krzyki żurawi. Stada szykują się do odlotu. Wypatruję ich przez całą ścieżkę, aż w końcu się pojawiają – widzimy trzy klucze, które wołają i krążą nam nad głowami. Jedno z nich przelatuje obok w chwili, kiedy eksplorujemy zawalony bunkier. Matki, jak i dzieci nie grzeszą strachem – wspinamy się na górę, wchodzimy do środka i czujemy się jak prawdziwi tropiciele przygód.

Przemarznięci na kość wracamy do samochodu i kierujemy się do znajdujących się 5 km od granicy z Białorusią Kruszynian. To tu spróbować można tatarskiej kuchni w Tatarskiej Jurcie. Jesteśmy przegłodzeni, więc zamawiamy tego naprawdę sporo. Zwłaszcza że wszystko w karcie kusi egzotyką. Ja zaczynam od Czak-Czak. Słyszałam o tym przysmaku od pochodzącej z Kazania Mariny. To paski ciasta (takiego jak na chrust) oblane miodem i posypane makiem, rodzynkami, orzechami. Niby bomba kaloryczna, niby nic specjalnego, a nie sposób się oderwać. Dalej gotowane na parze kartoflaniki z jajkiem, białym serem, pietruszką i cebulą, ale największym hitem okazują się manty – gotowane na parze pierogi na ostro z białym serem, czosnkiem i marchewką, polane masłem i posypane orzechami ziemnymi oraz koperkiem. Wspaniałe!

Z wielkim trudem wciskamy w siebie jeszcze kawałek listkowca – tatarskiego ciasta drożdżowego z serem. Jest niezbyt słodkie, bardzo smaczne, ale jednak wolę drożdżowe mojej babci 😉

W Kruszynianiach jest meczet, który kusi, żeby do niego zajrzeć. Zniechęcają mnie jednak trzy grupy warszawiaków tłoczących się przy wejściu. Nie lubię takich tłumów, więc rezygnuję z pomysłu. Zamiast tego polnymi drogami ruszamy „na Białoruś”. I tu zaskoczenie: okoliczne pagórki sprawiają, że Podlasie przestaje być płaskie. Wręcz przeciwnie, powiedziałabym, że jest tu całkiem… górzyście. Oczywiście bez wizy nie mamy szans na to, by postawić nogę u sąsiadów, ale stajemy na mostku nad przejściem granicznym. Stąd główne zdjęcie tego wpisu. Wycofujemy się bocznymi drogami i widzimy niemal na wyciągnięcie ręki słupki oznaczające strefę graniczną. Tak blisko byłam już też Rosji w Karelii i Ukrainy w Przemyślu. Mała rzecz, a zawsze mnie cieszy.

Robi się coraz ciemniej, ale na naszej liście jest dziś jeszcze jedno miejsce – Silvarium w Poczopku. To ogród leśny, w którym zobaczyć można drewniane pomniki, rzeźby z kamienia, ścieżki edukacyjne z odlewami łap różnych zamieszkujących te tereny zwierząt i miejsce, do którego całą czwórką pędzimy jak (sic!) dzieci. Strigiforium, czyli dom sów. Ptaki nie są płochliwe, wręcz obserwują nas z zaciekawieniem. Jest już po sezonie, nie ma innych ludzi, do tego zapada zmrok i sowy zaczynają swoją aktywność. Największe wrażenie robi majestatyczna sowa śnieżna, ale równie piękny jest też wielki puchacz. Na trasie do Silvarium udaje mi się porządnie zgubić, a nawet (chyba) pojechać pod prąd. A to za sprawą ronda w Krynkach. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale jest to… drugie największe (po Paryżu) rondo na świecie 😮 Ze względu na to, że nie spodziewałam się w małej mieścinie takich zawiłości, wjechałam na nie bezrefleksyjnie i zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą (i samochodem) zrobić. Obserwujących mnie wtedy mieszkańców Krynek pozdrawiam serdecznie 😉 Na szczęście nie było żadnych innych samochodów, tylko to moje zagubione na rondzie TKI…

Z Poczopka jedziemy prosto do Białegostoku i kładziemy się spać. Następnego dnia rano ruszamy do Kielc. Mam jednak poczucie niedosytu. Widziałam tylko obrzeża tego miasta, na dodatek zawsze po ciemku. Proszę Martę, by rano przejechała się z nami w okolicach centrum i pokazała jedną szczególnie dla nie ciekawą atrakcję – mural na murze więzienia. Zanim jednak do niego docieramy mam jeszcze okazję popodziwiać architekturę. Samo centrum to zabytkowe przedwojenne kamienice. Odrestaurowane, klimatyczne. Ale już śródmieście wygląda inaczej. Tu te budynki niszczeją lub są zastępowane mieszkaniami deweloperskimi. Podobno w mieście „lubią płonąć” żydowskie kamienice, na których miejscu potem wyrastają nowoczesne budynki. Teoria spiskowa? Patrząc na ogólny obraz śródmieścia wcale nie jestem tego pewna.

Jadąc do więzienia zatrzymujemy się jeszcze przy innym kultowym muralu. Tym, który pojawia się na pocztówkach czy pamiątkach z Białegostoku. Prawda, że ładny?

Lubię murale, dlatego nie ma mowy, żebym odpuściła ten dla mnie najistotniejszy – z dziećmi Sendlerowej. Bardzo sugestywny, z hasłem „Każdemu, kto tonie należy podać rękę”. Celowo namalowany na murze więzienia, by pokazać, że przebywający tam przestępcy też zasługują na to, by ich ratować. Więźniowie brali udział w tworzeniu malowidła. Wokół muralu narosło trochę kontrowersji, miał być tylko tymczasowy, ale wygląda na to, że jednak zostanie.

W sklepie PSS Społem (tu kolejna anegdotka – firma jest kielecka i Marta bardzo się zdziwiła, kiedy jej o tym powiedziałam. Na Podlasiu PSSów jest mnóstwo, w innych częściach Polski widziałam tylko pojedyncze egzemplarze. Ale może nie zwracałam uwagi?) kupuję produkt regionalny – ser koryciński z czarnuszką (pycha). Z piekarni dorzucam jeszcze cebulaka (jest też na lubelszczyznie, ale tam nazywają go cebularzem) i słodkiego obwarzanka z makiem (takie same można kupić na dworcu w Rzeszowie). Żegnamy się i ruszamy w siną dal. Chciałam wracać przez Puławy, ale nawigacja sama prowadzi mnie przez Warszawę. Robimy postój pod Wołominem, nastawiam się psychicznie. Nigdy nie jechałam przez stolicę jako kierowca, zawsze mnie ta wizja przerażała, ale nie mam wyjścia. Wsiadam, ruszam, jadę. Kolejny lęk, z którym zmierzyłam się i wyszłam zwycięsko. Brawo ja! 🙂

3 comments on “Puszcza Białowieska, Biebrzański Park Narodowy i inne skarby Podlasia

  1. A no brawo ! Znowu. Super ekspedycja. I jakże egzotycznie. Wschód całkiem odmienny od mojego.
    Ciągle w planach, bo byłem tam, ale baaaardzo dawno.
    Krynki !!! Kruszyniany !!! Jeszcze Gródek, Michałowo, Narewka i Jezioro (Zalew) Siemianówka. No i oczywiście Biebrza.
    Do tego w tamtych stronach MUSZĘ DOTKNĄĆ okolic trochę na zachód – Radziłów, Szczuczyn, Wąsosz, Jedwabne.
    Pozdrawiam.
    PS A ja białoruskiego uczyłem się pięć lat.

    1. Dziękuję 🙂 Zachwycam się Wschodem, na czym cierpi Zachód. Tam mnie nie ma wcale. Ale jakoś uwodzi mnie to cudne zaciąganie, te domeczki, ta staropolska wieś, której już się nie uświadczy w pozostałych regionach. Dlaczego białoruski? U mnie z najdziwniejszych jest fiński.

      1. Skończyłem filologię słowiańską, z białoruską specjalizacją. Kiedyś.
        A z rzeczy dziwnych, to usiłuję rumuński – niełatwa sprawa.
        Co do Zachodu, trochę pojeździłem i się mi nawet podoba, ale bardziej nieokreślone Lubuskie, niż pełen zabytków i miejsc turystycznych Dolny Śląsk.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *