Opolszczyzna – dlaczego warto ją zobaczyć?

W zeszłym roku majówkę spędzaliśmy z Miłoszem na Litwie i Łotwie. I jedna rzecz wyjątkowo mi nie podpasowała. Praktycznie nie słyszałam Litwinów i Łotyszy, bo wszędzie otaczały nas tłumy Polaków. Tym razem postanowiłam więc, że zostajemy w Polsce. Padło na zamek w Mosznej, Nysę i zdobywanie Ślęży. A wyszło jak zwykle 😉

Na ziemię opolską trafiliśmy przypadkiem w zeszłym roku, kiedy wylatywaliśmy do Holandii. Wtedy też kwitł rzepak i ten obraz mocno wrył mi się w pamięć. Już wtedy uznałam, że choć płaska, to jednak Opolszczyzna coś w sobie ma. Zaczęło się dość spokojnie, od spontanicznego przystanku na trasie Kielce – Moszna. Razem z Miłoszem i Majką wysiedliśmy z samochodu w Gogolinie, żeby zobaczyć, czy jest tam coś ciekawego. W pierwszej kolejności natrafiliśmy na Karlika – to ponad 200-letni dąb szypułkowy rosnący obok torów kolejowych. Na drzewie znajduje się tabliczka „Ludzie, obrońcie mnie!” przyczepiona przez mieszkańców miasteczka. Karlikowi grozi wycinka, bo władze PKP uznały, że zagraża przejeżdżającym pociągom.

Po szybkim researchu dowiedziałam się, że drugim symbolem Gogolina jest… Karolinka. Dziewczyna z piosenki, która rozpromowała miasteczko. Odwiedziliśmy więc też pomnik lokalnej fikcyjnej (?) bohaterki. Naprzeciwko znalazła się jeszcze wielka filiżanka ozdobiona w ludowe wzory. Później doczytałam, że ma ona nawiązywać do gogolińskiej porcelany.

Za Gogolinem zaczynają się Krapkowice. Obie z Majką patrzymy jak zaczarowane na most, nad Odrą tuż przed centrum, Wieżę Bramy Górnej, zabytkowe kamieniczki. Stwierdzamy, że zatrzymamy się tam wracając z Nysy i jedziemy dalej. Aż tu nagle wieś o nazwie Dobra. I brama na zakręcie, za którą widać gęsty las. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zobaczyć, co tam jest. Okazało się, że przypadkiem dostaliśmy się na teren zespołu pałacowo-parkowego. Za mostkiem znajduje się zbiornik wodny, ławeczki, wiata grillowa i plac zabaw, ale mnie zdecydowanie bardziej interesował ten piękny, zielony las i rzeczka. Na terenie parku spędziliśmy przynajmniej pół godziny, naprawdę fajne miejsce 🙂

Kolejnym przystankiem na naszej mapie był zamek w Mosznej. Wielkie, imponujące gmaszysko, które śmiało można sobie wyobrażać jako Hogwart, gdy czyta się o Harrym Potterze (wiem, że polskim Hogwartem nazywa się zamek Czocha, ale mnie ten w Mosznej pasuje jakoś bardziej). Byłabym oczarowana, gdyby nie jeden oczywisty szczegół – nie ma gdzie postawić stopy, bo wszędzie są turyści. Już sama kolejka do kasy ciągnie się w nieskończoność. Miłosz zmęczony, ja zniechęcona, bo jednak wolę kameralność (i ciągle o tym zapominam, kiedy daję się skusić na jakąś atrakcję z listy „must see”). W efekcie tylko Majka zwiedza zamek od środka, a my z Miłoszem siadamy na trawie przed zamkiem i rozmawiamy o księżniczkach mieszkających w każdej z wież oraz czarodziejach, którzy mogliby tu mieć swoje dormitoria. Zwiedzanie z przewodnikiem zajmuje Majce 20 minut. Jak mówi, w środku jest zdecydowanie mniej wyposażenia i w ogóle rzeczy do zobaczenia niż w Kórniku, w którym byłyśmy dwa tygodnie temu.

Opuszczamy Mosznę i kierujemy się na Czarkowice Młyn, gdzie mamy spędzić pierwszą noc majówki. Jedziemy bocznymi drogami wśród pól rzepaku, kiedy nagle na horyzoncie pojawiają się… góry. Coś, czego zupełnie nie spodziewałam się zobaczyć na Opolszczyźnie. Byłam pewna, że na terenie tego województwa jest zupełnie płasko. Podejrzewam, że jeśli nie jesteście z okolic też jesteście teraz zdziwieni 😉 Szybki rzut oka na nawigację i okazuje się, że mamy dosłownie 30 km do Czech, właśnie w stronę tych gór. Majka podsuwa mi pod nos mapkę, ja celuję palcem w coś, co brzmi bardzo obiecująco – Zlate Hory – i zmieniamy kurs. Po chwili góry mam już bezpośrednio przed sobą i zbliżają się z każdym kilometrem. Co chwilę zatrzymuję samochód, żeby zrobić zdjęcie. Jest pięknie!

Ale gęsią skórkę i zaszklone ze wzruszenia oczy mam dopiero po chwili – kiedy wjeżdżam do Pokrzywnej, a potem Jarnołtówka. Zdarzało mi się już zbaczać z kursu i natrafiać na piękne miejsca, takie podróżnicze perełki, o których nie wiedziałam, że istnieją. Nie miałam jednak tego uczucia od dawna. Aż do późnego popołudnia 1. maja. Te dwie miejscowości tuż przy granicach z Czechami otoczone są Górami Opawskimi, będącymi częścią Sudetów. Jest niesamowicie zielono, kameralnie, cicho. Nie ma tłumów, choć to powinna być typowo turystyczna okolica. I już wiem, że muszę przyjechać do Jarnołtówka na weekend. Na krótkie wczasy w zupełnie innych warunkach niż te, które w sezonie mamy w Bukowinie Tatrzańskiej czy Wetlinie. Mam poczucie, że jestem na końcu mapy (co się zgadza) i mało kto wie, że to miejsce w ogóle istnieje (założenie błędne, ale może naprawdę da się tu znaleźć ciszę i spokój?).

Z Jarnołtówka przeskakujemy do Czech, dojeżdżamy do Zlatych Hor, z których nadal rozciąga się piękna panorama i znikamy w czymś na kształt skansenu. Przynajmniej tak się nazywa, a w praktyce jest miejscem z drewnianymi konstrukcjami, na oko całkiem nowymi i wiatą grillową. Kusi nas szlak na znajdującą się nieopodal górę, ale słońce za chwilę będzie zachodzić, więc pomysł jest nie do zrealizowania.

Wracając zahaczamy jeszcze o stację benzynową, żeby zakupić czeskie piwo (niestety na stanie był tylko Radegast, którego szanować nie umiem), słodycze i orzechowe chrupki uwielbiane przez Miłosza i Majkę. Wklepujemy w nawigację Czarkowice Młyn i jedziemy. Tym razem GPS prowadzi nas przez Głuchołazy. Nigdy nie byłam, Majka też nie, więc czemu by się na sekundkę nie zatrzymać? Parkujemy blisko centrum i ruszamy na rynek. Piękne budownictwo (co charakterystyczne dla Opolszczyzny. Nawet malutkie miasteczka architektonicznie cieszą oko), a w pobliżu mostek nad Białą Głuchołaską – bardzo klimatyczne miejsce. Wchodzimy do kawiarni i kupujemy lody. Niby zwykłe, ale po całym dniu atrakcji smakują świetnie 🙂

Czas wreszcie zaparkować samochód i trochę odsapnąć. Jedziemy na Czarkowice Młyn, mijamy miejscowość Stary Las i jedziemy wśród drzew. Wokół nie ma nic poza przyrodą. Nawigacja twierdzi, że za 400 metrów miejsce docelowe będzie po prawej stronie. Patrzymy na siebie z Majką, obie myślimy o tym samym. GPS wyprowadził nas w las. Nie ma tu przecież żadnego noclegu! Okazuje się, że jednak jest, schowany wśród drzew. Przypadkiem trafiamy do agroturystyki na totalnym odludziu, z krokwiami pod sufitem w naszym pokoju, drewnianym łóżkiem piętrowym, żabami rechoczącymi przy stawie i kukułką!

Rano wstajemy z Miłoszem przed 7.00 i idziemy pospacerować po lesie. Tego dnia mieliśmy jechać zdobywać Ślężę i zwiedzać Nysę, ale plany już zdążyły się pozmieniać. Przecież jesteśmy rzut beretem od Biskupiej Kopy, która tak jak Ślęża znajduje się w Koronie Gór Polski, a jest słusznie od niej wyższa. Szkoda by było przepuścić taką okazję 🙂

Ruszamy więc znów na cudowną Pokrzywną i Jarnołtówek, mijamy Mostek Zakochanych, parkujemy u podnóża i ruszamy na szlak. Większa część trasy pod górę jest lekka i niewymagająca. Kiedy wychodzimy na bardziej otwarty teren, widzimy w pobliżu kolejną górę, niemal w całości wykarczowaną. Tylko na szczycie majaczy kilka pojedynczych drzew.

Na szlaku jest całkiem duży ruch, ale ciężko jest usłyszeć od kogoś „dzień dobry”. W sumie trwa majówka, więc można było przewidzieć, że będziemy tu spotykać przypadkowe osoby w sandałach. Z bardziej górskimi ludźmi wchodzimy z Miłoszem w interakcję za sprawą czosnku niedźwiedziego. W upalnym słońcu jego zapach jest bardzo intensywny, mały rzuca więc pytanie, co tak pachnie. Odpowiadam i gdy zaczynamy go szukać odzywa się do nas mijający nas mężczyzna. Ma ze sobą kilka liści, którymi się z nami dzieli, wskazuje miejsce, gdzie czosnku rośnie więcej, zachęca nas też do spróbowania kwiatów, z których kiedyś wyrosną jagody. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że je zjadać. Mają bardzo delikatny smak, łagodzący ostrość czosnku.

Pan mówi nam też, że zbliżamy się do miejsca, gdzie szlak zacznie być wymagający. Ale potem zaraz będzie schronisko, gdzie można zjeść lody. Tego było trzeba Miłoszowi, który pomału tracił już zapał do wspinania się na szczyt. Ruszamy z większą werwą, jednostajnym tempem i w zasadzie bezboleśnie pokonujemy ostatnie 40 minut trasy. Przed schroniskiem szlak zwęża się i zaczyna mocniej piąć się w górę. Nie aż tak, żeby naprawdę się zmęczyć, ale niedzielnym spacerkiem też bym tego nie nazwała. Góra w sam raz na wspinaczkę z pięciolatkiem. Robimy krótki postój w schronisku, przechodzimy przez granicę polsko-czeską, odwracamy się i… ja przepadam. Przed nami jest widok, dla którego warto się męczyć. Usiana żółtymi łatkami rzepaku Opolszczyzna, zielone pola, pagórki, jezioro. Widok jest przepiękny. I oczywiście nie ma szans, żeby zdjęcie było to w stanie zobrazować.

Napawam się tym widokiem, dopóki Miłosz nie zaczyna mnie popędzać, żebyśmy się ruszyli, bo trzeba zobaczyć „Latarnię Muminków” (wieżę widokową znajdującą się na szczycie). Jesteśmy na górze. Kupujemy magnes, zjadamy batony zbożowe, bierzemy pamiątkowe kamyki i ruszamy w dół.

Ze względu na to, że na tej majówkowej wyprawie mamy dwie silne osobowości, z których jedna (ja) łaknie gór, a druga (Maja) wody, musimy zadbać o równowagę. Spod Biskupiej Kopy ruszamy więc na Nysę, by przycupnąć nad jeziorem. Zanim jednak tam dojedziemy próbujemy jeszcze trochę uszczknąć z klimatu Opolszczyzny. Kierujemy się na Prudnik i spacerujemy po tamtejszym rynku, zwalniamy mijając pomniejsze miasteczka na trasie. Tyle rzeczy do zobaczenia, a tak mało czasu!

W końcu parkujemy przy klifie koło Nysy. Jesteśmy tu sami, jeśli nie liczyć zasępionego pana palącego papierosa i patrzącego w przestrzeń. My też skupiamy wzrok gdzieś daleko, podziwiając kolory. Jest cudownie zielono, niebo robi się wielobarwne, a w wodzie odbija się zachodzące słońce. Zawsze w takich sytuacjach mam poczucie, że jestem świadkiem małych cudów. Trafiają mi się przypadkiem i są tylko nasze. Uwielbiam to uczucie 🙂

Zapada zmierzch, a zapowiedzieliśmy się dziś w Toszku, trzeba więc szybko jechać do „bazy”. Ostatnie 20 kilometrów pokonuję już ostatkiem sił. To był bardzo długi dzień.

W czwartek planujemy powrót do Kielc, ale oczywiście nie prostą drogą. Wstajemy wyjątkowo późno, bo o 9.00. Miłosz zostaje z Ciocią w ogrodzie, bawiąc się z dziećmi sąsiadów, a my z Majką ruszamy do Opola. To jej pierwszy raz w mieście, które mnie oczarowało rok temu. Wtedy przyjechaliśmy tam z Miłoszem wieczorem, gdy centrum było już cudownie oświetlone. Rynek, uliczki i przede wszystkim brzeg Odry wyglądały naprawdę pięknie. W środku dnia i w trakcie majówkowych eventów, wśród tłumu ludzi i gwaru magia niestety wyparowuje. Siadamy więc tylko na lodach w Gustorii, lodziarni, która szczyci się tym, że ma swoje tradycje. Sięgamy po bardzo specyficzne smaki: palone masło, oliwę z pestek dyni i popisową Gustorię. Ta ostatnia niestety rozczarowuje – to lody o smaku miodowo-imbirowym, w moim odczuciu w ogóle nie charakterystyczne. Nie rozpoznałabym ich wśród innych smaków, nie byłabym też w stanie powiedzieć, z jakich są składników. Za to oliwa z pestek dyni i to mistrzostwo świata!

Szybko żegnamy Opole i kierujemy się nad kolejne jezioro, tym razem Turawę. Udaje nam się przycupnąć w mniej obleganym przez plażowiczów miejscu. Majka, jak na miłośniczkę wody przystało, siada przy brzegu i przez dobre 30 minut po prostu patrzy w przestrzeń. A ja siedzę jak na gwoździach, kręcę się, niecierpliwię. Woda to nie mój żywioł, tak jak i siedzenie w miejscu. Nie wiem, jak mam się w tej sytuacji odnaleźć. Ale jeśli Wy jesteście miłośnikami jezior, Turawa powinna Wam się spodobać. Otacza ją gęsty las, jest duża, czysta, pływają po niej żaglówki. Widok jak z pocztówki dla tych, którzy lubią Mazury. Ja, stety niestety, lubię góry 😉

Czas wracać. Zgarniamy Miłosza, kierujemy się na Kielce i… cieszymy się jak dzieci, bo po pełnym słońcu i upałach Opolszczyzna żegna nas cudownie granatowymi burzowymi chmurami, które tworzą niesamowity kontrast z polami rzepaku. Zaczyna się ulewa, pioruny, jest nawet grad. To naprawdę udana majówka, choć praktycznie po kosztach i bez egzotyki. Opolszczyznę w maju trzeba zobaczyć!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *