Małopolska na weekend (lub kiedy ma się dwie doby)

Ten wpis powstaje na gorąco, w zasadzie tuż po przekroczeniu progu domu (i porządnym wyszorowaniu się z brudu, nie ma co się czarować). Mój pierwszy samotny wyjazd w tym roku. Przez koronę, domową szkołę, przez wszystkie możliwe przeciwności losu. Muszę się tym podzielić!

  • Kto czyta mnie już jakiś czas wie, że Małopolska ma w moim sercu specjalne miejsce
  • Zwykle celuję w okolice Nowego Sącza – ze względu na sentyment, ale i Beskidy
  • Tym razem zahaczyłam też o Kraków – miasto, w którym studiowałam (tak dawno temu…)

Ten rok jest ciężki dla wszystkich. Wędrowców też dotknął, przynajmniej tych, których znam. W marcu, w zasadzie u progu sezonu turystycznego zaczął się lockdown. Ja miałam poczucie, jakby ktoś po kolei gasił latarnie (niczym Dumbledore z Harry’ego Pottera). Zamknięte granice. Ograniczone przemieszczanie się. Zakaz przemieszczania się bez wyraźnego powodu. Zakaz wstępu do lasu. Doszło do tego, że rozważaliśmy opcję przeskoczenia na wieś do rodziny, żeby tylko nie zamknęli nas w mieszkaniu w bloku w środku miasta. Przez kolejny miesiąc jedna wielka klaustrofobia – nie wiem, jak u Was, ale ja na przykład nie mogłam wychodzić do sklepu, bo nie chcieli mnie wpuszczać z Miłoszem (małym stworkiem, który podobno był wtedy największym złem – przenosił zarazę). Mieliśmy więc kwarantannę bez kwarantanny, niby wolni, ale uziemieni. I z domową szkołą oraz pracą zdalną, czyli bez skrawka czasu na to, żeby żyć, w dowolnej akceptowalnej formie. W zasadzie dopiero dziś uświadomiłam sobie, że mentalnie znalazłam się przez to w czarnej górze, wiecznie niezadowolona, sfrustrowana i, po prostu, nieszczęśliwa.

W tym czasie największą radość dawały nam hotele dla owadów. Zaczęliśmy we trójkę robić budki dla murarek, trzmieli, biedronek i innych pożytecznych insektów. Tak spędzaliśmy każdy weekend. Jeśli jeszcze ich nie widzieliście, to są tutaj: Hotele dla owadów.

Na przełomie maja i czerwca wyrwałam się z Miłoszem po raz pierwszy. Widmo tego, że utkniemy w innym województwie i nie będziemy mogli wrócić do domu nieco się oddaliło, więc postanowiłam zaryzykować. Ruszyliśmy do mojej siostry, a więc Nowy Sącz i Beskid Sądecki. Mikrorelację z tej mikrowyprawy możecie znaleźć tutaj: TOP 5 Najlepsze miejsca na wakacje w Polsce. A potem znów: hotele dla owadów, domowa szkoła, brak miejsc w agroturystykach, ceny z kosmosu, budżet podziurawiony, tłumy, tłumy wszędzie… I mijały kolejne tygodnie. Z moim marudzeniem, presją, złym humorem. Miłosz pojechał do taty, a ja w końcu powiedziałam sobie „dość”. Czas na reset.

Większość z Was przez ostatnie miesiące miała możliwość przetestować pracę zdalną. Moje życie wygląda w ten sposób od 10 lat, więc mam już niezłą wprawę w żonglowaniu zadaniami do wykonania tak, żebym mogła jednocześnie się przemieszczać i podróżować. Wystarczy wziąć się do roboty nad ranem, wieczorem, w weekend poprzedzający wyjazd, no i mieć ze sobą laptopa, cały czas otwartego i monitorującego, czy nie dzieje się coś, czym powinnam się zająć natychmiast. Tym razem też wykorzystałam pracę zdalną i wyrwałam się z domu na tygodniu. A konkretnie w środę po południu. Kierunek – Nowy Sącz i mieszkanie mojej siostry. 10 piętro wieżowca, więc już samo wyjście na balkon oznacza, że widzę Beskidy, a przy dobrej przejrzystości nawet Tatry. Dojechałam wieczorem i udało nam się wyskoczyć do pobliskiego Browaru Trzy Korony. Piwo kraftowe (Weizen naprawdę pyszny!), serwowane w… litrowych kuflach. Serio. W życiu nie widziałam tak dużych kufli 😀

Potem szybko i grzecznie do domu, bo rano w planach wyprawa do Krakowa. Miasta mojej młodej dorosłości – tam studiowałam i uczyłam się samodzielności. Potem trochę się na Kraków obraziłam i nie pojawiałam się tam przez kilka lat. Było, minęło. Teraz, kiedy wjeżdżam do miasta czuję tylko przyjemne deja vu. W Krakowie miałyśmy tylko załatwić zakupy, ale oczywiście grzechem by było nie wykorzystać czasu. Wreszcie udało mi się więc zobaczyć na żywo mural upamiętniający Chestera Benningtona z Linkin Park. Miałam to zrobić zaraz po tym, jak powstał, ale jakoś nigdy nie było okazji.

Potem spacerkiem koło Barbakanu wprost na Floriańską i rynek. Tu studiowałam, z widokiem na Sukiennice. Wtedy też były tu tłumy ludzi, bryczki i nagabywacze wszelkiej maści. Nic się nie zmieniło. O ile zwykle nieco irytowały mnie te tłumy, o tyle ten jeden raz w ogóle nie robiły na mnie wrażenia. Było cudownie. Z rynku skręciłyśmy w Bracką, gdzie mieści się Chaczapuri – gruzińska knajpa, w czasach moich studiów synonim luksusu. Przez większość miesiąca żywiłam się wtedy głównie obwarzankami (1 zł!), ale raz na cztery tygodnie pozwalałam sobie właśnie na obiad w Chaczapuri. A że siostra nie jadła do tej pory gruzińskiego jedzenia stwierdziłam, że będzie to fajny pomysł na obiad. W karcie na próżno szukałam dania, które zawsze zamawiałam. Spytałam więc super sympatycznego kelnera o lawasz z adżapsandali i ryżem. Czy jest, czy może da się coś wykombinować? Pan poszedł do kuchni, zagadnął najstarszego stażem kucharza (pamiętał to danie!) i… ZAŁATWIŁ! Obie zamówiłyśmy więc potrawę z dawnych lat. I tak siedziałyśmy sobie w ciszy ogródka obrośniętego bluszczem i zakrytego dachem z winogron, słuchając muzyki dobiegającej z rynku i czując się… młode. Jakby cofnął się czas. Wspaniałe uczucie!

Po obiedzie spacerkiem wróciłyśmy do galerii, w którym czekał nasz pojazd. Czas na deser! Padło na Mount Blanc i to był doskonały wybór. Zwłaszcza że w karcie znalazło się coś, co było miodem dla moich kubków smakowych – lodowy deser z marcepanem! Serio! Uwielbiam marcepan, ale jest on traktowany bardzo po macoszemu w naszym kraju. Kiedy ostatnio widzieliście w cukierni jakieś ciasto z marcepanem? Lody marcepanowe? Generalnie, cokolwiek poza czekoladowym chlebkiem marcepanowym na święta? No właśnie. A tu czekał sobie na mnie w karcie, serwowany z najlepszą na świecie belgijską czekoladą. Uczta dla wszystkich zmysłów 🙂

Czas nam się kończył, więc szybko wyskoczyłyśmy na autostradę, zjechałyśmy w Brzesku (tu siostra się przesiadła i pozwoliła mi prowadzić swojego Hyundaia Konę – najnowszy samochód, jaki w życiu miałam „w ręce” :D) i pomknęłyśmy z powrotem do Sącza. Szybka zamiana samochodów (mój to Hyundai Santa Fe ze złożonymi siedzeniami i materacem, żeby dało się w nim spać), pożegnanie i…. ruszam na Sromowce Niżne. W dwóch bardzo istotnych dla mnie celach.

Jestem na miejscu wieczorem. Zatrzymuję się na parkingu u stóp Trzech Koron i od razu, nie oglądając się nawet na górę, którą za sobą zostawiam pędzę na most. Most łączący Polskę ze Słowacją. Piesza kładka, żadnych kontroli granicznych, żadnych blokad i zakazów. Po prostu, jak to w Unii, mogę bez pytania kogokolwiek o zgodę postawić stopę w obcym kraju, co też czynię z dziką radością. Wreszcie! To dla mnie moment symboliczny, przywracający mi wiarę w to, że jeszcze będzie normalnie. Że już znów jestem wolna. Spaceruję sobie po drugiej stronie, podziwiam szczygły skaczące po gałęziach, kupuję suweniry i wracam do Polski.

Zaczyna się ściemniać, trzeba się szybko oporządzić, spakować plecak i nastawić budzik. Jutro wymarsz na Trzy Korony. Skarb Pienin. Nigdy nie byłam, a podobno przez koronę jest to teraz co najmniej kłopotliwe. Ludzie stoją w długich kolejkach przed szczytem, na szlaku niewyobrażalny tłok i radość z wędrówki w zasadzie żadna. Mam na to swój sposób, ale obawiałam się, że tym razem może nie zadziałać…

5.00. Budzik. Otwieram oczy i widzę… mleko. Trzy Korony zniknęły. Ba, zniknął nawet dom naprzeciwko. Widoczność właściwie zerowa. Już raz odpuściłam sobie tę górę przez niesprzyjającą pogodę, tym razem taki wariant nie wchodzi w grę. Zakładam treki i polar, biorę plecak, zamykam samochód i ruszam. Po kilku metrach trafiam na… śpiące konie. We mgle. I już wiem, że będzie naprawdę zacnie.

Tuż po koniach pojawia się stadko dzięciołów. Rodzice i podloty. Kwiczoły. Pliszki. Kozy! <3 Gdzieś po lewej stronie słyszę dzwonki, nastawiam się na owce, ale jednak nie. Krowa. Szlak zaczyna piąć się do góry, z mgły wyrasta przecudny, majestatyczny wąwóz. Później ścieżka skręca do lasu. Mgła zostaje za mną, a przede mną ukazuje się… drugi piechur. Jak zsynchronizowani zatrzymujemy się przy kamieniach, zdejmujemy polary, pijemy wodę. Odwracam się, żeby schować butelkę, a on w tym czasie po prostu znika. Nie zobaczę go przez kolejną godzinę. Odcinek leśny daje w kość, zwłaszcza że w tym roku naprawdę głównie siedziałam. W końcu wychodzę z lasu i widzę już nie jednego, a dwóch piechurów. Na mój widok czmychają do góry. To przełęcz „Chwała Bogu”, nazwana tak z bardzo prostej przyczyny – widać z niej Tatry w pełnej krasie. Widok, jak zawsze, przemiły dla oka. Ruszam w górę, dość ostro, ale jakoś lżej, bo wiem, że szczyt jest już blisko. Wkrótce mijam miejsce postojowe z całymi rzędami ławek – dla tych, którzy czekają w kolejce na platformę widokową. Jest i sama platforma. Budka póki co pusta, nikt nie pobiera opłaty za wstęp. Dwie oddzielne, wąskie kładki, dla wchodzących i schodzących.

Wchodzę, robię kilka kroków, odwracam się, zamieram. I tu następuje moment przełomowy. Nigdy, nigdy nie miałam czegoś takiego podczas moich podróży. A widziałam przecież już tyle pięknych miejsc, zachodów i wschodów słońca, panoramicznych kadrów. Bezwiednie się zapowietrzam, łzy napływają mi do oczu i stoję tak. I wyję. Wyję, wyję i nie mogę przestać, łzy lecą ciurkiem. Na dole mgła, dalej gęsta jak mleko wygląda jak chmury. Nad nimi wznoszą się polany i szczyty. Ja też jestem teraz ponad chmurami. A ten widok jest tylko mój, tylko dla mnie.

Wypłakuję z siebie całe to rozżalenie, stres, zmęczenie i frustrację ostatnich miesięcy, uspokajam się, wycieram oczy i ruszam dalej. Piechurzy na platformie wołają, żebym do nich dołączyła, więc wchodzę. Kilka minut później przychodzi jeszcze dziewczyna. Wszyscy wyruszyliśmy o 5. Ja i mój cień piechura ze Sromowców, dziewczyna z Czorsztyna, drugi piechur z Krościenka. Pełny przekrój. Gadamy o podróżach w dobie korony, o szlakach. Jest 7.00. Śmiejemy się, chłoniemy widoki. Jest najlepiej na świecie.

Ze szczytu schodzę razem z dziewczyną. Zagadane mylimy stronę kładki. Nagle na naszej drodze wyrasta dwóch Słowaków. Mówią coś, co da się zinterpretować jako żartobliwe „my jesteśmy po dobrej stronie!”. Przepraszamy, próbujemy się obok siebie przeciskać. Za nimi Polak, starszy pan. Też się przeciska dodając, że gdyby nie korona, to nawet by nas przytulił. Świat wraca do normy, a my jesteśmy spragnieni kontaktu z ludźmi. Rozdzielam się z koleżanką, ruszam na Sromowce. Na szlaku coraz więcej turystów wędrujących do góry. Zagadują, podpytują. Nie dowierzają, że o tej porze można już schodzić. Pytają Polacy, pytają Słowacy. Dogadujemy się ze sobą bez problemu, co jeszcze bardziej wzmacnia to magiczne poczucie wspólnoty z ludźmi w górach. Przed schroniskiem natykam się na bacę sprzedającego oscypki. Serdecznie się z nim witam, a on nie dowierza, że jestem sama i że już wracam. „Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje” – mówi. Nie jestem wierząca, ale coś w tym jest. Dzisiaj ewidentnie dostałam wielki prezent „z góry”.

Koza, którą spotkałam na początku drogi teraz jest dokarmiana przez chłopca niewiele starszego od Miłosza. Zagaduję do niego, razem ją głaszczemy i rozmawiamy o jej kulinarnych preferencjach. Chłopiec zgadza się zrobić mi pamiątkowe zdjęcie.

Wracam na parking, przebieram się, ruszam. Śpiewając na cały głos uśmiecham się przez całą drogę. Dwa dni, żeby poczuć szczęście absolutne. Polecam każdemu, kto tego teraz potrzebuje!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *