To był weekend, podczas którego czasoprzestrzeń magicznie się zagięła. Wyjechaliśmy z Polski o 11.00 w piątek, we Lwowie byliśmy w okolicach 20.00 (21.00 czasu ukraińskiego), a w drogę powrotną wyruszyliśmy w niedzielę około 14.00. Niby niewiele czasu na poznanie tak interesującego miasta i kultury nowego kraju, ale ja mam wrażenie, jakbym mieszkała we Lwowie co najmniej przez tydzień. Ba, już w sobotę wieczorem poczułam się jak rodowita lwowianka, na piechotę wróciłam sobie sama do miejsca, w którym spałam, a w niedzielę służyłam reszcie mojej ekipy za przewodnika 😀
Ale od początku, po kolei. Na wyjazd udało mi się wkręcić trochę przypadkiem. Pozostali pasażerowie samochodu jechali do Lwowa na konferencję, a potem bankiet. Ja założyłam sobie zupełnie inny scenariusz i zawczasu zorganizowałam sobie pomoc z Couchsurfingu. Znalazłam tam Mike’a – sympatycznie wyglądającego mieszkańca Lwowa, który zgodził się udzielić mi noclegu. Od razu zastrzegł, że w ten weekend nie będzie miał zbyt wiele czasu, więc zwiedzanie w dużej mierze muszę sobie zorganizować na własną rękę. W ten sposób trafiłam na Ivana – kolejnego sympatycznego Ukraińca z Couchsurfingu, który z kolei zaoferował, że pomoże mi zobaczyć we Lwowie jak najwięcej.
Postawienie stopy po ukraińskiej stronie zapadnie nam w pamięć pewnie na zawsze. Kierując się wskazówkami jakiegoś znajomego Polaka, który mieszka na Ukrainie ekipa wybrała przejście graniczne w Budomierzu – bo mała kolejka, nie trzeba długo stać. Strażnicy po stronie ukraińskiej przemili, do tego język brzmiący zdecydowanie mniej przaśnie i wojowniczo niż rosyjski. Od razu poczułam do nich sympatię i chciałam więcej. I wtedy zaczęła się droga po stronie naszych sąsiadów… Bez asfaltu, nierówna, pełna pagórków i naprawdę OGROMNYCH dziur, miejscami wysypana kamieniami. Jechaliśmy obciążonym przez pięć osób peugeotem z dość niskim zawieszeniem i już po chwili dało się słyszeć szuranie w podłodze. „Wysiadamy!” – zarządził ktoś z ekipy. I tak przez hałdy błota tuż za granicą jechał czarny peugeot, a za nim jak skazańcy podążaliśmy my – czworo Polaków w brudnych butach. W mijających nas samochodach na ukraińskich blachach wszyscy zanosili się śmiechem. Ta drogowa apokalipsa ciągnęła się przez jakieś 30 kilometrów, a my co jakiś czas wyskakiwaliśmy z samochodu, by było mu lżej. Warunki ekstremalne: brak asfaltu, samochody poruszające się w sposób niekontrolowany, wymijające nas z prawej i z lewej, bez kierunkowskazów, czasem z trąbieniem, czasem na trzeciego. Zero znaków, żadnych tabliczek, które powiedziałyby nam, w którą stronę do Lwowa. Dopiero po jakiejś godzinie dojechaliśmy do krajówki, która przypominała polskie drogi.
Tuż przed Lwowem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby coś zjeść. Ja wzięłam serniczki (racuchy z twarogiem i rodzynkami, serwowane z dżemem truskawkowym) i strudel makowy (masa zawijana w cieniutkie ciasto, podawany na gorąco z lodami). W sklepie obok kupiłam słynną słonecznikową chałwę (pycha!) i gruzińską słodką wodę o smaku estragonu. Po ukraińsku roślina nazywa się tarhun i produkty z tym aromatem były tu bardzo popularne w latach 90.
Wkrótce dotarliśmy do hotelu, ekipa się zameldowała. Potem pojechaliśmy do śródmieścia, gdzie znajdowało się moje lokum. Mike musiał wyjść, więc po prostu zostawił mi klucz pod wycieraczką. Weszłam do zabytkowej kamienicy, wspięłam się na samą górę, znalazłam klucz, zostawiłam bagaże i ruszyliśmy na miasto. Nie doszliśmy jednak do centrum, bo męska część wyprawy wypatrzyła klub. Żeńska część ekspedycji, czyli Wiola i ja nie miałyśmy już nic do powiedzenia. Siedziałyśmy tam przez kilka godzin naprawdę marnując czas i gapiąc się w ścianę. Na szczęście około 24.00 (23.00 naszego czasu, na Ukrainie śpimy o godzinę krócej) Mike wyszedł z kina i był gotowy, żeby mnie uratować. Przyszedł pod klub i zabrał mnie na spacer po centrum Lwowa. Mały Kraków! A nawet nie taki mały. Mike powiedział, że Kraków jest jedynym miejscem na świecie, w którym czuje się jak w domu. Wynika to z faktu, że oba miasta były projektowane przez tego samego architekta. I efekt jest naprawdę niesamowity, zwłaszcza że i ludzie są tu całkiem podobni. Lwów to ukraińska stolica kultury i intelektualistów. Są panowie w kapeluszach, ćmiący fajkę. Tacy, jakich spotkać można w Krakowie. Kiedy jest cieplej, pewnie są też dziewczyny z szyją przewiązaną szalem, jadące na fikuśnym rowerze. Usiedliśmy na małym ukraińskim piwie w bardzo sympatycznym pubie, pogadaliśmy i wróciliśmy do domu. Tak minął mi dzień pierwszy.
Drugi dzień rozpoczęłam jako pasażer motocykla Mike’a. Objechaliśmy dookoła centrum miasta, przemykając między chaotycznie poruszającymi się samochodami, przez wąskie uliczki, małe przesmyki, po torach tramwajowych. Wiatr we włosach i podziwianie zabytków, które migają dookoła, do tego adrenalina, bo ukraińscy kierowcy jeżdżą naprawdę specyficznie – wspaniała przygoda!
Zaparkowaliśmy pod niewielką knajpką, która serwuje coś, czego koniecznie chciałam spróbować – czarne hamburgery. Mój, w wersji wegetariańskiej, zawierał pyszny kotlet z grochu. Do tego wspaniały sos tartar i ukraiński kozi ser adygei. Efekt wizualny i smakowy porównywalnie imponujące. Koniecznie powinniście spróbować, jeśli będziecie w okolicy.
Po wyjątkowym drugim śniadaniu przyszedł czas na prawdziwą kawę po lwowsku – w Ormiance. To kawiarenka, w której w komunistycznych czasach spotykali się artyści i hipisi, tu kolportowało się ulotki. Kawę po lwowsku robi się na specjalnej „kuchence” wysypanej piaskiem. Umieszcza się na niej dżezwę (turecki tygielek) i czeka się, aż kawa się zagotuje. Serwowana z cynamonem lub kardamonem. Pyszna!
Jeszcze rzut oka na wnętrze ormiańskiej cerkwi (moja pierwsza cerkiew!) i rozpoczął się kolejny etap lwowskiej ekspedycji – przejął mnie przewodnik numer dwa – Ivan. Zaczęliśmy od panoramy Lwowa z ratuszowej wieży. Pokonywanie krętych schodów wymaga samozaparcia, ale widok na szczycie wszystko wynagradza. No i jest słuszny argument za tym, żeby coś zjeść po powrocie na poziom zero (a propos – na Ukrainie nie ma parteru. Dowiedziałam się o tym szukając dla Miłosza prezentu w galerii Forum. Sklep z zabawkami jest na drugim, czyli na pierwszym piętrze 😉 ).
Kierunek: Dzyga! Klimatyczne miejsce dla artystów. Można tu napić się czegoś dobrego, zjeść deser i posłuchać koncertów jazzowych. Przed wejściem znajduje się rzeźba przedstawiająca rybę z wystającymi rękami. Pogłaskanie grzbietu dłoni ma ponoć przynosić szczęście.
Apteka – muzeum farmacji. Stare narzędzia, naczynia, dyplomy, strony z periodyków, rejestr recept, a nawet komnata alchemików. Warto zajrzeć, wygląda to naprawdę ciekawie.
Nie zwalniamy tempa. Kopalnia kawy: miejsce, gdzie turyści stoją w długich kolejkach i przepłacają za ziarno, które wcale nie jest aż tak fenomenalne. Ivan od razu mówi, że nie ma sensu kupować tutaj, ale za to warto zwiedzić podziemia. Bo to w nich kryje się tajemnica nazwy tego miejsca. Pod lokalem znajdują się zasoby pięknie pachnącego ziarna, które potem jedzie na górę specjalnym szybem. Tam jest opalane, by ostatecznie trafić do klienta. Każdy, kto wejdzie do budynku może za darmo zejść do podziemi i zobaczyć, jak to działa. Pod warunkiem jednak, że na głowę założy kask!
Dalej Złotyj dukat, słynący z naprawdę najlepszej kawy i wspaniałej czekolady do picia. Miałam spróbować kawy, ale moją uwagę przykuła czekolada z solą i serem, prawdopodobnie bałkańskim (wyglądem i smakiem przypominał fetę). Musiałam się skusić! No i na słynną kawę nie znalazłam już miejsca. A czekolada osobliwa. Raczej na plus.
Następnie Opera Lwowska, w której podziemiach zobaczyć można… rzekę. Pełtew przepływała przez Lwów do drugiej połowy XIX wieku, kiedy to została zasklepiona na odcinku śródmiejskim i dosłownie przeniesiona do kanałów. Dziś płynie pod miastem, a jej lewy brzeg znajduje się właśnie pod operą. Przedziwne wrażenie.
Spacerujemy dalej, aż nagle moją uwagę przykuwa posąg pana trzymającego coś w dłoniach, jakby pisał na swoim smartfonie. Z bliska tego wrażenia już nie ma, za to jest kolejny ciekawy punkt na mapie – Masoch Cafe. Pan, którego pomnik całkiem niewinnie przykuł moją uwagę to Leopold Sacher-Masoch, od którego nazwiska pochodzi termin… masochizm. Pomnik ma kieszeń, do której można włożyć dłoń. Jeśli się odważycie. Zaglądam do środka lokalu. Na ścianach różne perwersyjne akcesoria, dekorację stanowią też kolorowe biustonosze. Odwracam się, żeby wyjść i czuję uderzenie. Dostałam pejczem od kelnera 😮 Ivan mówi, że miałam szczęście, bo zdarza się, że w repertuarze mają gryzienie w ucho.
Wędrujemy dalej i trafiamy do Pijanej wiśni, w której można napić się kultowej nalewki. Serwowana w grubych kieliszkach, z wiśniami w środku. Ivan radzi, żebym spróbowała jej w pakiecie z marmoladą – wiśniową kostką służącą za „przegryzkę”. Zero chemicznego posmaku, po prostu lekki, aromatyczny trunek pachnący dojrzałymi wiśniami. Trzeba spróbować. I koniecznie spójrzcie na sufit, kiedy będziecie w lokalu.
W drodze do galerii Forum trzy radości dla mojego wewnętrznego fana starych samochodów – zaporożec, pstrokata nyska i skarb największy: WOŁGA! Z ciekawostek motoryzacyjnych napiszę, że po ulicach jeździ sporo ład, nawet tych pamiętających naprawdę zamierzchłe czasy. Ale największe zaskoczenie to chińskie samochody, które są tu podobno tanie jak barszcz. Wyglądają prawie jak nowe modele BMW. Niestety Ivan ostudził mój zapał do kupowania sobie samochodu na Ukrainie: z nimi jest tak, jak z chińskimi zabawkami. Dostajesz jakość stosowną do ceny.
Wracamy z galerii i kombinujemy, co by tu jeszcze. Nagle olśnienie: tajskie jedzenie! Ukraińska kuchnia mięsem stoi, więc podobno nie mam nawet co szukać tradycyjnej potrawy dla siebie. A tajskich specjałów jeszcze nie jadłam. Siadamy w małym lokalu z jedzeniem serwowanym w kwadratowych pudełkach. Biorę makaron sojowy z warzywami, jakąś dziwną odmianą „mięsa sojowego”, sezamem i tajskim sosem. Do tego obowiązkowo pałeczki. Jedzenie doskonale przyrządzone i naprawdę pyszne.
Ostatni przystanek na dziś: Fabryka korków. Winiarnia, w której serwują obłędne owocowe wina made in Ukraina. Biorę morelowe i nie mogę się nadziwić, jak oni to robią, że wino pachnie jak świeży, soczysty owoc, kiedy się w niego wgryzie i nie ma śladu woni alkoholu. Próbuję też malinowego, ale efekt nie jest już tak wspaniały. Wino morelowe – wielki hit! Swoją drogą, w Fabryce serwują też kawowe piwo. Dopytałam, o co chodzi i okazało się, że jest to zwykłe jasne piwo, do którego wlewa się espresso. Muszę przetestować!
Ivan wyprowadza mnie z centrum na ulicę, na której „mieszkam” i żegnamy się wylewnie. Oboje bawiliśmy się jak dzieciaki, które muszą spróbować wszystkiego i biorą to pełnymi garściami. Mam do przejścia jakieś dwa kilometry, by dotrzeć do kamienicy Mike’a. Jest ciemno, dość późno. Nie mam w sobie nawet śladu lęku. Nie boję się, że się jakimś cudem zgubię, że ktoś mnie zaczepi, że spotka mnie coś złego. Ukraina i Ukraińcy w ogóle mnie nie przerażają. To bardzo miło nastawieni do Polaków ludzie. Sympatyczni, otwarci, życzliwi, pomocni. Z większością z nich łatwiej jest dogadać się po polsku niż po angielsku. Bezpiecznie docieram do domu i idę spać.
Dzień trzeci zaczynam od spaceru po okolicy. Ukraina w niedzielę od rana tętni życiem. Wszystkie sklepy są pootwierane, a obywatele Lwowa kupują potrzebne rzeczy. Typowy dzień handlowy. W spożywczaku kupuję rzeczy z mojej listy: gorczica (ostra rosyjska musztarda), adżika (kaukaska pasta paprykowa), zefir (słodycze zbliżone do naszego ptasiego mleczka, chociaż różniące się od niego smakiem – Ivan stwierdził, że nasze z Wedla jest lepsze), chałwa słonecznikowa, kwas chlebowy (lżejszy, mniej słodki, a bardziej kwaskowaty niż nasz), woda Polyana Kvasova (podobno idealna po wysiłku fizycznym lub na kaca), gruziński kozi ser sulguni, romaszki (kultowe cukierki od Roshen). Wędruję dalej, aż tu nagle… cukiernia. W sumie nie piłam jeszcze kawy, może wejdę. Tyko pro forma pytam, czy jest tort kijowski albo spartak – dwa ukraińskie przysmaki, których wczoraj nie zdążyłam spróbować z Mikiem (obiecał, że kupi tort do domu i zostawi mi go w lodówce, ale okazało się, że były już wyprzedane). Wielkie zaskoczenie: oba ciasta były dostępne. Raz się żyje – wzięłam oba. Zasłodziłam się straszliwie, ale kolejne dwa ważne punkty na liście zostały odfajkowane. Tort kijowski jest naprawdę wspaniały.
W końcu przyjeżdża po mnie polska ekipa. Nie pozwiedzali za wiele, przez te dwa dni nie dotarli nawet do lwowskiego rynku. Czas nadrobić! Prowadzę ich do Domu Legend – sześciopiętrowej restauracji tematycznie nawiązującej do lwowskich opowieści, gdzie da się wyjść na dach i zobaczyć małą panoramę Lwowa. I niespodzianka dla mnie: wsiąść do trabanta! Postanawiamy zjeść tu obiad. Okazuje się, że na sam koniec uda mi się jednak spróbować tradycyjnej ukraińskiej potrawy: banosha. To gotowana na mleku kasza kukurydziana z grzybami i bryndzą. A na deser semolina, czyli zapiekana kasza manna z karmelizowaną gruszką i wiśniami.
Jeszcze tylko szybka wyprawa na bazarek po pamiątki i wracamy do domu. Panowie wybierają papier toaletowy z wizerunkiem Putina, my z Wiolą bardziej wysublimowane rzeczy – lustereczko z ornamentami i napisem „Lwów”, drewnianą rzeźbę, magnesy na lodówkę. Wydajemy hrywny do ostatniej. Nie było łatwo, bo Ukraina jest naprawdę tania. Za dwudaniowy obiad i kawę płaci się tu 15 zł. Mamy poważny problem, żeby wcisnąć wszystkie bagaże do samochodu. A później jeszcze większe, żeby je wyjąć, otworzyć i włożyć z powrotem na granicy, kiedy polska celniczka postanawia sprawdzić, czy aby na pewno nie bawimy się w przemyt. Tym razem wybieramy Medykę. Droga, owszem, piękna w porównaniu z Budomierzem, ale na granicy stoimy ponad dwie godziny. Do domu zajeżdżamy na 24.00.
Lwów i jego mieszkańcy podbili moje serce. Miałam o Ukraińcach dobre zdanie ze względu na Dimę czy Irinę, których poznałam w Polsce, ale teraz jestem przekonana, że to nie były chlubne wyjątki. Ja tu jeszcze wrócę, tego jestem pewna. Słyszałam już nawet plotkę, że ktoś wybiera się wkrótce do Winnicy i ma miejsce w samochodzie… 🙂
I na deser Miłosz, który wrócił od ojca i dostał pakę z Ukrainy 🙂
Świetna recenzja. Pysznie się czytało. Pozdrawiam i zapraszam na deser
http://www.przepis-kulinarny.pl/ciasta-2-11.html
Bardzo mi miło 🙂 I już lecę do Ciebie, bo deserom nigdy nie odmówię 😀
Na kolejne podejście polecam Baczewskiego – obłędne jedzenie, niesamowity klimat, świetna obsługa i bardzo przystępne na naszą kieszeń ceny 🙂
Skorzystam na pewno 🙂 Tam wszędzie oprócz apteki można się poczuć jak król z polskimi zarobkami. Miałam ze sobą 400 zł w hrywnach i naprawdę na niczym mi nie zbywało…
Ponoć z Portu w Szymanach będzie można polecieć do Lwowa kiedyś, po Twojej relacji nie mogę się doczekać 🙂
Polecam bardzo gorąco! Z Mazur rzeczywiście kawał drogi na Ukrainę, więc życzę Ci, żeby szybko zorganizowali loty. Lipcowy weekend we Lwowie to by było to! 🙂
Coś mi tu nie gra …Rosyjski brzmi bardziej przaśnie i wojowniczo od ukraińskiego ? Coś mi się wydaje,że jest odwrotnie tym bardziej,że to rosyjski pozbawiony jest tych wszystkich twardych „hr” dzięki czemu jest płynniejszy i melodyjniejszy a tym samym milszy dla ucha
Dopiero od kilku dni zgłębiam oba języki, uczę się cyrylicy i słów. To była subiektywna opinia na podstawie tego, jakie jest ich brzmienie. Ukraińcy mówią ciszej niż Rosjanie. Nie podnoszą głosu, słabiej intonują. Rosjanie, których znam, kiedy zaczną mówić w ojczystym języku brzmią tak, jakby cały czas podkreślali wagę swoich słów. A Ukraińcy odwrotnie – jakby wstydzili się, że się odzywają. Pozdrawiam 🙂
W sumie to taki knajpiany przewodnik, który za chorobę nie pozwala poznać Lwowa i tego, jak wspaniałym i interesującym miastem jest.
Zresztą, nawet z knajp są we Lwowie fajniejsze (chociaż rzecz jasna zgadzam się, że to kwestia gustu 🙂 ) Polecam Teatr Piwa na Rynku i wieczorne koncerty orkiestry dętej, które są tam codziennie. Zdecydowanie warto! A i piwo jest całkiem przyzwoite.
Z restauracji rozumiem, że Ty wegetariańsko, ale bardzo fajna jest Mięso i Sprawiedliwość obok Arsenału, gdzie kat potrafi ucapić „nieszczęśnika” turystę i się z nim zabawić 😉 To trzeba zobaczyć, jak spuszcza ludzika w klatce.
No ale poza tym to spacer po Rynku i okolicy, wzgórze zamkowe, no i koniecznie Cmentarz Łyczakowski, ktory jest po prostu obłędny. Moim zdaniem być we Lwowie i nie pójść tam, to jak być w Rzymie i zapomnieć o papieżu. Serio! Ale to tylko część atrakcji.
A jeśli ktoś szuka przewodnika po Lwowie, to chyba najbardziej kompleksowy, ktory znalazłęm to ten, chociaż moim zdaniem to nie jest program na dwa czy trzy dni a na więcej. Ale jak się biegnie, to pewnie da radę zobaczyć. Tylko moim zdaniem Lwów powinno się smakować 🙂
Lubię to miasto i lubię tam raz na dwa lata wrócić.
A przewdonik z atrakcjami to to:
http://www.osmol.pl/2017/03/lwow-na-weekend-czyli-co-zwiedzic-we-lwowie-w-dwa-dni/
Tak, to był typowo rozrywkowy wyjazd, nastawiony tylko na poczucie klimatu miasta. A kiedy jest mało czasu, najłatwiej da się to zrobić przebywając z tubylcami i próbując ich jedzenia. Przynajmniej ja zawsze przyjmuję taki scenariusz minimum. Napisałam już wyżej na temat Cmentarza i historycznych polskich miejsc – moim zdaniem to by była oznaka braku szacunku, gdybym je odwiedziła między ciastkiem i nalewką. Muszę zaplanować oddzielny wyjazd właśnie o takim charakterze. I dziękuję za Twoje sugestie. Muszę zajrzeć do tego Mięsa 😀
Szanowna Pani Agnieszko,
tak się szczęśliwie złożyło, że jestem mieszkanką Rzeszowa,który leży w połowie drogi między Krakowem, a Lwowem. Sama nie wiem w którym z tych miast lepiej się czuję ? Właśnie dwa tygodnie temu byłam we Lwowie na spektaklu operowym
„Carmen” Bizeta. Z grupą 30 – 50 osobową jezdzimy do opery kilka razy w roku.
O wielu z atrakcji Lwowa wiedziałam i ” korzystałam ” z nich. Mam małą prośbę do Pani ,proszę napisać mi przy jakiej ulicy można zjeść czarne hamburgery ,gdzie znajdują się Masoch Cafe oraz Fabryka Korków. Serdecznie pozdrawiam Urszula
Pani Urszulo, a ja jestem rzeszowianką, tyle że przesiedloną. Wyprowadziłam się jako dziecko, ale sentyment do miasta i Podkarpacia w ogóle pozostał. Czarne hamburgery są na Wirmeńskiej 15, naprzeciwko pomnika z lampą gazową. Masoch Cafe to Serbska 7, a Fabryka Korków (Vinarnya Fabrika Korkiv) – Lesi Ukrainsky 17. Pozdrawiam i życzę miłego pobytu. Zazdroszczę!
Lwów piękne miasto. Szkoda, że z artykułu wynika, że nie zostały odwiedzone miejsce związane z polskością tego miasta. Zastanawiam się: dlaczego?
Jarosław, miałam mało czasu i ekipę, która raczej nie sprzyjała refleksyjności. Podobnie jak na wyprawę do Auschwitz trzeba mieć odpowiednie nastawienie, tak i Cmentarz Orląt Lwowskich czy Cmentarz Łyczakowski zasługują na pełną uwagę. Robienie z takich miejsc przerywnika między ciastkiem i nalewką byłoby niesmaczne. Pozdrawiam 🙂