Lwów – co tam zobaczyć? Odsłona druga

Niewiele jest takich miast, do których lubię wracać, bo po prostu szkoda mi cennego czasu. Tyle innych miejsc zostało przecież do zobaczenia! No ale po kilku miesiącach zasiedzenia w sezonie zimowym, kiedy najdalszą wyprawą był krótki trip do znanego mi praktycznie na wylot Nowego Sącza, nie wypada wybrzydzać. W pewien lutowy weekend spakowałam więc sprzęt do chodzenia po górach z nadzieją, że uda mi się zaciągnąć ekipę w Bieszczady oraz paszport – bo było wiadomo, że Ukrainę zaliczymy na pewno. I w piątkowy wieczór wyruszyłyśmy do Przemyśla.

To był mój drugi raz w tym miasteczku, poprzednio zwiedzałam Przemyśl w sierpniu. Nawigacja poprowadziła nas przez małe podkarpackie wioski zasypane świeżym śniegiem i jak na komendę obie zaczęłyśmy żałować, że jest ciemno. Fajnie byłoby je zobaczyć w dzień, poczuć ich klimat, chociaż w ciemnościach też było magicznie, zwłaszcza gdy naszym oczom ukazał się obraz jak z albumu opiewającego urodę Podkarpacia – ośnieżone pole, samotna sarna i drewniany mostek, po którym musiałam przejechać samochodem. W Przemyślu czekał już na nas Maciek – kolega podróżnik, u którego nocowałam już przy poprzedniej wyprawie w te strony. Tym razem Maciek miał być naszym przewodnikiem po Lwowie.

W sobotę rano przepakowałyśmy z Majką torby, by do minimum ograniczyć ich ciężar. A to dlatego, że Ukrainę mieliśmy zwiedzać bez zbędnych wygód – korzystając z publicznego transportu. Maciek dowiózł nas więc do Medyki, gdzie na płatnym parkingu zostawił swój samochód i z torbami na plecach ruszyliśmy pieszym przejściem granicznym. Różnica między Polską i Ukrainą stała się widoczna od razu po otwarciu drzwi za polskimi celnikami. Chodnik prowadzący do ukraińskiej kontroli był cały oblodzony, do tego stopnia, że strach było po nim iść, żeby się nie połamać (podczas kiedy na terenie Polski na podłożu nie było grama śniegu). Przed wejściem do budynku stłoczyło się przynajmniej dwudziestu ludzi, nerwowo przebierających nogami na mrozie. Maciek stwierdził, że takiej kolejki jeszcze tu nie widział. Przy okazji opowiedział nam, jak wyglądało życie przy granicy w czasach, gdy bez trudu dało się przemycać tanie papierosy z Ukrainy. Z tego procederu utrzymywał się w sumie cały Przemyśl. Na te wspomnienia szybko odezwało się kilku innych kolejkowiczów, którzy też zaczęli opowiadać o starych czasach. Historiom towarzyszyły ciekawe obrazki, bo tuż za siatką znajdował się sklep bezcłowy. Za każdym razem, gdy ktoś koło niego przechodził osoby zza siatki nawoływały, wciskały pieniądze i czekały, aż uczynny „sąsiad” przyniesie butelki alkoholu.

Po ponad 20 minutach na mrozie jakiś Ukrainiec oznajmił, że „kompjuter nie pracjuje”, co było logicznym wytłumaczeniem zaistniałych okoliczności. Na szczęście niedługo później jednak zaczął pracować i znaleźliśmy się na Ukrainie. I znów przeżyłam drogowy szok – ulice i chodniki w ogóle nie były odśnieżone. Wcale! Człowiek łatwo przyzwyczaja się do wygody i odstępstwo od normy kłuje w oczy. Polskie drogi i chodniki są naprawdę zadbane w czasie zimy, nie mamy na co narzekać. Maciek prowadzi nas w stronę dworca, z którego odjeżdżają marszrutki do Lwowa. Pod tą egzotyczną nazwą kryje się, niestety, po prostu autokar. Co prawda bardzo wiekowy, ale jednak całkiem znajomy. Jak PKS-y z lat 90. Nawet zapach w środku jest podobny. Za to koszt jest chyba jeszcze niższy niż w tamtych czasach – za dojazd do Lwowa płacimy 5 zł.

Na tym etapie budzi się we mnie potrzeba odświeżenia sobie cyrylicy, której próbowałam się uczyć podczas poprzedniej wyprawy na Ukrainę. W szkole nie uczyłam się rosyjskiego, więc wschodni alfabet to była dla mnie czarna magia i strasznie mnie to denerwowało rok temu. Czułam się jak analfabetka. Zaczynam od studiowania biletu na marszrutkę. Zadanie przypomina łamanie szyfru. Domyślam się znaczenia najprostszych słów i zapamiętuję, który znaczek odpowiada za jaką znaną mi literę. Moim wysiłkom przypatruje się Ukrainiec, który później siada obok nas na tyle marszrutki. W drodze do Lwowa nieporadnie literuję nazwy miejscowości i dzielę się z moimi towarzyszami przemyśleniami na temat cyrylicy, a Ukrainiec śmieje się pod nosem. Nagle: olśnienie. Mam przecież w torebce notes, który zabieram ze sobą na wyprawy. Może to ten sam, który miałam ze sobą rok temu! Kartkuję go i znajduję to, czego szukałam – ukraiński alfabet rozpisany przez Iwana – mojego przewodnika z Couchsurfingu (a propos: zeszłoroczny wypad do Lwowa relacjonowałam tutaj). Teraz dekodowanie cyrylicy zaczyna się na całego.

W pewnym momencie mój sąsiad nieśmiało stuka w mój notes i mówi, że brakuje mi jednego znaku. Pokazuje mi go na swoim telefonie, mówi, jaka jest wymowa i zaczynamy rozmawiać. Okazuje się, że studiuje w Poznaniu i właśnie jedzie do domu do Dniepropietrowska, czyli tuż pod granicę z Rosją. Wypytuję o jego rodzinne miasto, on (jako jedyny z naszej czwórki ma internet) pokazuje mi zdjęcia i opowiada o czasach, gdy Dniepropietrowsk był zamkniętą zoną w ZSRR, ze względu na znajdujące się tam fabryki silników rakietowych.

Jazda marszrutką przez Ukrainę jest całkiem emocjonującym przeżyciem. Pojazd ledwo zipie i można mieć obawy, że jakaś jego część odpadnie w trakcie jazdy, do tego drogi są ekstremalnie wąskie, dziurawe i ukryte w głębokim śniegu. Nasz kierowca przeciska się tak blisko budynków i innych pojazdów, że za każdym razem jestem pewna, że przerysuje sobie boki marszrutki (o dziwo nic takiego się nie dzieje). Kiedy jezdnia jest pusta, maszynę prowadzi slalomem, omijając dziury. Przed Sadową Wisznią zaczyna się najbardziej ekstremalny fragment trasy – jeszcze bardziej dziurawa ulica z dużym kątem nachylenia. Mam takie samo uczucie jak wtedy, kiedy monster truckiem zjeżdżałam z górki. Jakbyśmy stawali praktycznie do pionu.

Po ponad dwóch godzinach jesteśmy we Lwowie. Wysiadamy przy dworcu, gdzie przeżywam kolejne momenty zadziwienia. Tę wyprawę na Ukrainę od mojej pierwszej odróżnia to, że bardziej wtapiam się w życie tubylców, przynajmniej na tym etapie. Podróżuję jak oni i widzę miejsca, które nie interesują przeciętnych turystów. I tak moim oczom ukazują się mobilne sklepy przy dworcu – na przykład piękny UAZ, w którego wnętrzu kupić można słodycze czy kawę.

Babuszki na chodniku sprzedające mleko, przetwory. Jedna szczególnie wbija mi się w pamięć. Malutka, szczupła kobieta w chuście na głowie, która wyciąga w moją stronę obranego z piór kurczaka. Wszyscy stoją na zimnie, w śniegu i zachęcają, by kupić od nich towar. Bez ścigającej ich straży miejskiej, bez przestrzegania zasad higieny. Wcale nie uważam, żeby to było coś złego. Wręcz przeciwnie – kobiecina pewnie sama wykarmiła tę kurę i potrzebuje tych kilkudziesięciu hrywien, które może za nią dostać. Tak jak inne panie w lecie smażące dżemy i marmolady według swoich tradycyjnych receptur. Dziś w Polsce takie przetwory muszą być ometkowane, zostać zaakceptowane przez urzędników… I w efekcie dostajemy produkt jakby mniej swojski, przemysłowy. Ja wolałabym kupić spod lady dżem bez rozpisanego składu, zrobiony „po domowemu”. Nie macie czasem takiej ochoty?

Spod dworca łapiemy tramwaj do centrum. I znów cudowna lokalność, która umyka turystom zaliczającym knajpy na rynku: kasowniki. Metalowe skrzyneczki przyczepione do ściany. Niektóre są fantazyjnie pomalowane, inne ponuro szare. Wystarczy włożyć bilet, zacisnąć, a machina zrobi w nim kilka dziurek. Ciekawy jest też sposób kupowania biletów. Ukraińcy klepią się po ramieniu, wciskają pieniądze, a kolejna osoba „podaje dalej”. Po chwili do pierwszego pasażera dociera bilet (często już uczynnie skasowany), a niekiedy nawet reszta. Koszt przejazdu to 30 groszy. A mandat za brak biletu kosztuje… 8 zł.

W końcu dojeżdżamy do centrum Lwowa i tu zaczyna się już zwiedzanie zupełnie standardowe. Po prostu kontynuuję rajd po najbardziej komercyjnych atrakcjach, rozpoczęty w marcu 2017 roku. O dziwo jeszcze kilka takich miejsc na mapie zostało do odkrycia. Na pierwszy ogień idzie Khinkalʹnya i gruzińskie jedzenie. Oboje z Maćkiem jesteśmy fanami, Majka też chciała spróbować, a (zdaniem Maćka) we Lwowie potrawy tej kuchni są zdecydowanie smaczniejsze niż w Polsce. Jesteśmy przegłodzeni, do tego pełni entuzjazmu, no i ceny są tak przystępne, że naprawdę szalejemy. Każdy z nas zamawia po kilka różnych rzeczy z menu, żebyśmy mogli we trójkę przeprowadzić degustację dosłownie wszystkich wegetariańskich potraw. Talerze dosłownie nie mieszczą się na stole, a kelnerka patrzy na nas niemal z wyrzutem. To naprawdę święto obżarstwa, tyle że dla dobra „nauki”, bo jednak przeprowadzamy przecież eksperyment kulinarny. Na pierwszy ogień idzie pchali, czyli zimna pasta z bakłażana i granatu – przyzwoita. Dalej dania główne: chinkali z serem (kształt i smak zbliżony do tatarskich mant) i chaczapuri w trzech odsłonach. Po asżarsku (z surowym jajkiem), megerelsku (z serem) i guruli (z jajkiem na twardo i serem). Ja próbuję tylko wersji środkowej, bo nie przepadam za jajkami. W zasadzie jest to jakby serowa pizza na bardzo cienkim drożdżowym cieście. Maciek zamawia jeszcze czchinti lobio – potrawkę z fasolki szparagowej i kolendry (ekstremalnie tłuste, żadnemu z nas nie smakowało), a ja adżapsandali – duszone warzywa przypominające w smaku leczo. Na deser już tylko gozinaki – pokruszone orzechy w karmelu. Ledwo żyjemy. Koszt: 30 zł na osobę.

Wędrujemy uliczkami Lwowa, zbaczamy do sklepików z pamiątkami, wygrzebujemy najfajniejsze rzeczy. Ja kupuję trzy bluzy – mają wzory, których próżno szukać w Polsce, są bardzo dobre jakościowo, a kosztują naprawdę niewiele. Po szale zakupów i chłonięcia ukraińskiego klimatu musimy przysiąść gdzieś, gdzie będziemy mieć wifi. Musimy jeszcze znaleźć sobie nocleg, a dzień powoli się kończy. Pada na lokal serwujący bąbelkowe wafle (coś jakby gofry z bąblami wypełnionymi czekoladową lub waniliową masą, zwiniętymi w rożek i napakowanymi wybranymi składnikami). Fast food, syf, cukier i milion kalorii, ale kurczę, jakie to dobre… Zwłaszcza w połączeniu z herbatą z rokitnika i rozmarynu. Kwaskowatą, aromatyczną i naprawdę doskonałą w ten mroźny dzień. To Maciek zdradził mi, że w Bubble Waffle serwują taki rarytas. Niestety, w lokalu nie ma wifi, więc idziemy dalej.

Wybieramy Starą Pocztę. Klimatyczny lokal, w którym zaszywamy się w kącie, zamawiamy herbaty (ja mam taką ze świeżym imbirem, miętą i pomarańczą) i na booking.com szukamy miejsca do spania. Zajmuje nam to kilka minut. Za luksusowy dwupokojowy apartament przy samym rynku (z łazienką i kuchnią, w zabytkowej kamienicy) płacimy po 20 zł od osoby. Zostawiamy rzeczy pokojach i ruszamy na dalszą eksplorację miasta.

Zaczynamy od Teatru Piwa, gdzie właśnie odbywa się koncert orkiestry. W lokalu wypić można kraftowe piwo z browaru Pravda i posłuchać muzyki na żywo. Teatr jest tak zapchany, że tłumy ludzi stoją na schodach czekając, aż zwolni się dla nich miejsce. Wcześniej muszą się jeszcze wpisać na listę oczekujących. Robimy trzy podejścia do Teatru Piwa, za każdym razem z takim samym rezultatem. Ale co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, to nasze 🙂

Kolejny na liście jest Dom Legend. Ja widziałam go rok temu, ale Majka jest we Lwowie po raz pierwszy i oboje z Maćkiem stwierdzamy, że warto wejść. Pierwotnie mamy tylko wspiąć się na dach, żeby zobaczyła znajdującego się tam trabanta i spojrzała na nocną panoramę Lwowa, ale… plany krzyżuje nam kelnerka. Jest karłem, co w Domu Legend stanowi efekt zamierzony i proponuje nam grzane wino. Mówi, że możemy je wypić na dachu. Pytam, czy ma coś przeciwko temu, żebyśmy zrobili to w trabancie, a ona mruga porozumiewawczo. Szkoda przepuścić taką okazję 🙂 I tak w ciemną, zimną noc siedzimy z Majką w rozklekotanym trabancie, zapatrzone w światła miasta i popijamy gorący korzenny napój. Taka cudowna chwila spokoju, beztroski i radości. Później wrzucamy jeszcze wszystkie grosze, jakie mamy w portfelu do lejka trzymanego przez krasnala znajdującego się na kominie. Na szczęście piętro niżej nikogo nie ma, nie musimy się martwić, że ktoś oberwie monetą.

fot. Maciek

Wprost z Domu Legend przechodzimy do znajdującej się po drugiej stronie ulicy restauracji Pod Złotą Różą. Ani ja, ani Maciek jeszcze tu nie byliśmy, a to dość interesujące miejsce. Żydowska restauracja, kameralny i ciut „domowy” wystrój, a do tego menu, w którym nie ma cen – bo przy płaceniu trzeba się targować. Zamawiamy hummus, macę i trzy herbaty, na które czekamy w nieskończoność. W międzyczasie słyszymy orkiestrę (jest skrzypek i akordeonista, który robi też za pieśniarza i wodzireja), która podchodzi do kolejnych stolików śpiewając idealne piosenki „pod nóżkę”. Nagle rozbrzmiewa „Hej, sokoły” i słyszymy rodaków, którzy całkiem nieźle radzą sobie przy kolejnych zwrotkach (skąd oni je znali? :D). Hummus jest najgorszym hummusem, jaki kiedykolwiek jadłam. Lepszą macę można kupić w każdym polskim sklepie. Moja herbata jest praktycznie bez smaku, a zielona Majki śmierdzi rybą. Na domiar złego zbliża się czas targowania, a żadne z nas nie jest w nastroju do śpiewania. Długo naradzamy się, co robić. Ja chcę śpiewać „Baranka”, Majka i Maciek wolą znów o sokołach, a najlepiej nic. Nagle kelner rzuca: „A może wiersz?”. A ja znam wiersze, no pewnie! Tyle że po francusku. Recytuję więc fragment „Déjeuner du matin” Jacquesa Preverta, ku konsternacji moich towarzyszy. Kelner bije brawo, ale mówi coś jeszcze o jakimś prezencie. I tu znów mogę zabłysnąć, bo w torebce mam paczkę salmiakkowych cukierków z Finlandii (mam ich tak dużo, że zawsze jakieś noszę przy sobie). Transakcja jest tak udana, że na odchodne dostajemy jeszcze po kieliszku domowej roboty trunku. Zapisałam jego nazwę, w moim notatniku widnieje „pesehovka”, ale internet na ten temat milczy jak zaklęty. Może ktoś wie, jak naprawdę się nazywa? Do momentu, kiedy wyrecytowałam wiersz uważałam pobyt w Pod Złotą Różą za chybiony pomysł. I dopiero moment targowania sprawił, że poczułam radość i jakąś formę zbratania się z tym miejscem.

Jeszcze lepiej robi się, kiedy opuszczamy lokal. Na podwórku stoją tłumy, wpatrując się w ścianę Domu Legend. Staję jak wryta i mówię „Czekajcie, coś się tu będzie działo”. „Tak, smok ma ziać ogniem!” – mówi dziewczyna obok mnie. Jej też ktoś przed chwilą przekazał taką informację. I tak stoimy, 3/4 tłumu z telefonem wycelowanym w Dom Legend, cały czas przekazując wieści kolejnym zdziwionym przechodniom. Śmiejemy się, że to może być celowy happening – ile osób się zatrzyma, jeśli wmówisz im, że smok będzie ziać ogniem? Ale jednak coś faktycznie zaczyna się dziać. Najpierw mała lokomotywa sunie po torach wzdłuż budynku, potem zaczyna się odliczanie i smok wypuszcza z pyska kilka iskier. Koniec przedstawienia, można się rozejść 😀

Czas na ostatni punkt do odhaczenia na liście dzisiejszego dnia, potem idziemy spać. Maciek mówi, że usłyszał od kogoś, że warto tam zajrzeć. Wspinamy się więc po schodach nad kultową Kryjówkę (w której nie byłam) i pukamy do drzwi. Otwiera nam Ukrainiec w szlafroku, któremu przeszkodziliśmy w obieraniu ziemniaków. I tu urwę wątek, żebyście mogli przeżyć tę przygodę tak, jak my z Majką. Maciek już tam wcześniej był, ale przyznał się do tego dopiero gdy szliśmy już spać w naszym apartamencie 😀

Planujemy opuścić Lwów koło południa, więc wstajemy stosunkowo wcześnie. Najpierw idziemy na śniadanie do sieciówki z croissantami. Ja skusiłam się na wegetariański. Naprawdę pyszny! Stamtąd idziemy na prawdziwy bazar w dawnym stylu, gdzie próżno szukać pamiątek z Lwowa. Są ubrania, bielizna, suszone zioła, produkty z miodu, zabawki. Kupuję dla Miłosza całą reklamówkę, do tego obowiązkowo też słonecznikowe chałwy, zefiry, czekoladę Roshen. Maćkowi radzę, by kupił napój o smaku tarhun – coś typowo gruzińskiego.

fot. Maciek

Obładowani idziemy jeszcze napić się kawy w Manufakturze Kawy – uchodzącej za miejsce dla prawdziwych smakoszy. Rok temu wchodziłam do budynku, żeby zejść do znajdującej się poniżej kopalni, ale nie próbowałam parzonej tu kawy. Tym razem postanawiam, że będzie inaczej i zamawiam najdziwniejszą rzecz, jaka znajduje się w karcie, czyli kawę z dżezwy z dodatkiem… czosnku. Szczerze? Pyszna 😀

Ostatnimi punktami na mapie były Pijana Wiśnia (po nalewkę), Fabryka Korków (po wino morelowe – ostatnie butelki, bo przestali jej już produkować), tajskie jedzenie w Tiki-thai (dużo gorsze niż rok temu) i jakaś restauracja, której nazwy nie zarejestrowałam. Może dlatego, że ja w niej już nic nie zamówiłam? 😀 Serwowała włoskie jedzenie i nie było w niej niczego charakterystycznego poza piwem podawanym na rosyjską modłę – w słoikach, których pokrywki trzeba było usunąć otwieraczem i z dodatkiem „przysmaku”, czyli suszonej ryby.

Jeszcze tylko autobus, dworzec, marszrutka, przejście graniczne i jesteśmy z powrotem w Polsce. Nie było nas niespełna dwie doby, a miałam poczucie, jakbym wróciła po całych tygodniach. I te odśnieżone chodniki! Z jaką radością powitałam je po lodowej traumie we Lwowie. Boję się chodzenia po lodzie, a spacery na Ukrainie opierały się głównie na ślizganiu i próbach zachowania równowagi. W Polsce ten problem kompletnie przestał istnieć, mogłam po prostu skupić się na stawianiu nogi za nogą 😀

Co mogę napisać na koniec? Lubię Ukraińców, lubię ich język, zaprzyjaźniłam się z cyrylicą. Lwów to miejsce nastawione na turystów i zapewnianie im specyficznych rozrywek. Początkowo faktycznie można się w tej atmosferze zatracić, ale mnie już chyba wystarczy. Podczas drugiego dnia pobytu byłam już zmęczona ludźmi i kolejnymi bodźcami smakowymi. Miałam ochotę po prostu… pojechać w Bieszczady. Chętnie wrócę na Ukrainę, ale już nie do miasta. Karpaty czekają!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *