Lądek, Kudowa-Zdrój i okolice na weekend. Co zobaczyć?

Na zakończenie roku szkolnego postanowiłam zrobić prezent Miłoszowi i sobie, łącząc ze sobą nasze dwa marzenia: Kapicę czaszek w Kudowie-Zdrój i pięć szczytów z Korony Gór Polski. Wszystko właściwie koło siebie na terenach, które właściwie nigdy nie znalazły się na mapie naszych podróży. Mieliśmy tylko trzy dni na wyciśnięcie z tamtych rejonów tego, co najciekawsze. Gdzie się wybrać, jeśli Wy też macie mało czasu? Poniżej kilka podpowiedzi.

  • Do pierwszego punktu wyprawy dotarliśmy w piątek o 13, do domu ruszyliśmy w niedzielę po 17. Jeśli macie mniej więcej tyle czasu, cały ten plan wycieczki jest jak najbardziej do zrobienia
  • Postawiliśmy jak zawsze głównie na osobliwości i naturę, dlatego w „przewodniku” nie znajdziecie deptaków w miejscowościach uzdrowiskowych czy Muzeum Papiernictwa
  • Gdyby weekend przedłużyć o jeszcze jeden dzień, na naszą listę trafiłyby też na pewno Riese, Srebrna Góra czy Twierdza Kłodzko. Niestety, czasu na nie było za mało. Ale nadrobimy!

Jako dziecko pojechałam z klasą na wycieczkę do Barda Śląskiego koło Kłodzka. Najważniejszym punktem do zobaczenia dla wszystkich była Kaplica czaszek w Kudowie-Zdrój. Dla mnie wizja była wtedy tak upiorna, że wyprosiłam na nauczycielach, żebym mogła ten obiekt odpuścić. Całe dekady później Miłosz też wymarzył sobie wycieczkę do kaplicy, przed czym broniłam się przez kilka lat. Od ponad roku mieszkamy na Dolnym Śląsku i taką wyprawę moglibyśmy zrobić w jeden dzień, no ale we mnie był pewien opór. W końcu dałam się przekonać – bo koniec roku, nagroda za szkolne trudy, no i kusząca wizja zrobienia aż pięciu gór z Korony. Zarezerwowaliśmy nocleg w Stroniu Śląskim, otworzyliśmy przewodniki, wytyczyliśmy trasę i byliśmy gotowi do wyjazdu.

Kaplica czaszek

Kaplica czaszek znajduje się w Kudowie-Zdrój i jest jednym z trzech tego typu obiektów w Europie. Wewnątrz obiektu, na ścianach, suficie, ołtarzu i pod podłogą znajdują się szczątki ludzi, którzy zginęli na tamtejszych terenach, między innymi w wyniku epidemii chorób zakaźnych. W czasach, gdy umierali, nie znano jeszcze takich terminów jak dżuma czy cholera, więc w rozumieniu miejscowych za zgony odpowiadało „morowe powietrze”. Trujące, przed którym trzeba się schronić. Uciekali więc wyżej, w góry, roznosząc zarazę do najbardziej ukrytych zakątków.

Ciała leżały wszędzie, więc czeski ksiądz podjął decyzję o uhonorowaniu szczątków. Przez lata zbierał je, „preparował” i budował swoją słynną kaplicę. Gdy skończył, w kaplicy odbyła się zbiorowa msza za ich dusze.

Tyle historii, czas na współczesność. Kaplica mieści się w Czermnej (dzielnicy Kudowy-Zdrój). Pod obiektem jest płatny parking (12 zł), wejścia odbywają się co 15 minut i trzeba na nie kupić bilet (10 zł za osobę dorosłą, 5 zł za dziecko). Ważna uwaga: kaplicę można zwiedzać tylko od maja do września. W pozostałe miesiące roku najbardziej popularna „atrakcja” w okolicy jest wyłączona z użytku, przez co, jak mówią mieszkańcy, Kudowa umiera.

Do momentu otwarcia bramy przez przewodnika nastroje mamy pogodne, podobnie jak inne osoby czekające w kolejce na wejście do kaplicy. To zmienia się dosłownie w sekundę po przekroczeniu progu. I widzę to nie tylko po sobie czy dorosłych, ale też po Miłoszu. To nie jest rozrywka i ciekawy obiekt do zobaczenia, tylko naprawdę ponure miejsce. W pierwszych minutach jestem pewna, że będę musiała wyjść z kaplicy przed końcem zwiedzania. Kości są wszędzie, duże i małe. Nad głowami unoszą nam się czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami. Ze ścian patrzą na nas puste oczodoły, uśmiechają się szczęki bez żuchw i z pojedynczymi zębami…

Nie nadaję się do takich miejsc. Bardzo źle czułam się w Auschwitz i tu jest podobnie. Miłosz wyszedł z kaplicy wstrząśnięty. Mówi, że cieszy się, że ją zobaczył. Zanim zabierzecie tam swoje dzieci, zastanówcie się, czy to aby na pewno na ich nerwy. Na pewno jest to ciekawe miejsce, ale nie dla wszystkich.

Zieleniec, Orlica i Jagodna

W Kudowie jemy szybki obiad (pyszne zapiekanki i frytki w sklepie połączonym z restauracją przy parkingu kaplicy) i kierujemy się na Zieleniec. Tam znajduje się pierwszy na liście moich wymarzonych szczytów, czyli Orlica. Zanim jednak do niej trafimy, mamy do zrobienia trochę kilometrów po terenach, na których nigdy do tej pory nas nie było. To bardzo ładna, pełna zieleni trasa. Niestety, podobnie jak wiele innych miejsc na Dolnym Śląsku, tu też pełno jest zabytkowych domów, które się walą i smutnych pustostanów. Takich obiektów sporo jest też w samej Kudowie.

Na trasie z Kudowy do Zieleńca zobaczyć można jedną z atrakcji, o których piszą przewodniki – wiadukt kolejowy w Lewinie Kłodzkim. Przechodzi nad drogą, więc nie trzeba nawet nigdzie zbaczać. Spieszyliśmy się do kolejnych punktów, więc nie zatrzymaliśmy się w okolicy, ale z drogi też prezentuje się majestatycznie.

Do Zieleńca prowadzi piękna trasa z serpentynami. Można by było pomyśleć, że wjeżdża się nią gdzieś na koniec świata, że oddalamy się od cywilizacji i będzie pięknie. Niestety, Zieleniec jest miasteczkiem narciarskim, z molosami postawionymi tam przez deweloperów i typową dla takich miejsc cepelią. Nas na szczęście interesuje tylko szlak, więc możemy zatrzymać się na parkingu tuż przed wjazdem do Zieleńca. Na Orlicę prowadzi prosty, lekki szlak praktycznie bez przewyższeń. Do wieży widokowej idzie się góra 40 minut spacerowym tempem, a z obiektu rozpościerają się widoki m.in. na Masyw Śnieżnika, Srebrną Górę czy Góry Stołowe. Dodatkowym atutem są lunety na każdą stronę i wykaz obiektów, które można przez nie zobaczyć. Sam szczyt znajduje się w Czechach i nie prowadzi na niego polski szlak. Jest za krzakami dosłownie minutę drogi od wieży. Na szlaku spotykamy kilkanaście osób, nie jest więc dziś zanadto oblegany.

Z Zieleńca kierujemy się do przełęczy nad Porębą, skąd wychodzimy na Jagodną. Ten szlak jest już nieco dłuższy (ok. 80 minut w jedną stronę), ale na szczycie znów czeka wysoka wieża z widokami. Jesteśmy na szlaku dość późno, więc spotykamy tam dosłownie dwie osoby. Najwyższym punktem Jagodnej jest wierzchołek Jagodna Północna (ok. 20 minut drogi od wieży). Niestety nie prowadzi na nią żaden szlak.

Schodzimy z góry tuż przed zachodem słońca i ruszamy do Stronia Śląskiego. Tak kończy się nasz piątek w powiecie kłodzkim.

Kryty most

Sobota wita nas rzęsistym deszczem, musimy więc chwilowo odpuścić łażenie po górach. Zamiast tego wybieramy z listy miejsca, które da się zobaczyć nawet przy niesprzyjającej pogodzie. Na szlak wrócimy po południu.

Odkrywanie zaczynamy więc od obiektu, który wypatrzyłam kiedyś przypadkiem w internecie i koniecznie chciałam go zobaczyć na żywo – Kryty most w Lądku-Zdrój. Jedyny taki w Polsce, bardzo fotogeniczny. Niestety nie jest udostępniony do zwiedzania, można więc tylko zerknąć na niego z tarasu przy rzece Białej Lądeckiej. To dosłownie kilka minut, więc jeśli przejeżdżacie przez Lądek, zdecydowanie warto się zatrzymać.

W Lądku, który też pełen jest niszczejących pustostanów, a mógłby być taki piękny, jest jeszcze jeden punkt wart odwiedzenia. Nam niestety zabrakło na niego czasu – to platforma widokowa na Trojaku. Zerknijcie na zdjęcia w internecie. Wygląda super!

Frankenstein

Do kolejnego punktu na mapie musieliśmy wyjechać z powiatu kłodzkiego, ale mieliśmy to z Miłoszem na wysokim miejscu na liście „must see”. Frankenstein, czyli Ząbkowice Śląskie. Miasto, które zainspirowało Mary Shelley do stworzenia jednej z moich ulubionych postaci literackich – potwora Frankensteina.

Ząbkowice są niedaleko od Wrocławia i jak każda strona „wlotowa” do stolicy Dolnego Śląska, znajdują się na płaskich, bardziej zurbanizowanych terenach. Od razu widać kontrast do okolic Jeleniej Góry czy Kłodzka. To już inny świat, bez tej uzdrowiskowo-górskiej magii. Nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele po wizycie w tym mieście, więc udało nam się pozytywnie rozczarować. Centrum przyjemnie tętni życiem, nie ma zamkniętych na głucho i straszących pustymi witrynami sklepów, wszędzie kręcą się ludzie. A rzut beretem od rynku jest i ona – Krzywa wieża! Nazwa w pełni uzasadniona, nie ma możliwości pomyłki.

Laboratorium doktora Frankensteina jest tuż obok, w Izbie Pamiątek Regionalnych na ul. Krzywej 1.

Zwiedzanie odbywa się co 30 minut, bilet dla rodziny 2+1 kosztuje 45 zł (50 zł, jeśli oprócz laboratorium chcemy zobaczyć też Izbę Pamiątek Regionalnych). Zaczynamy od pamiątek, bo i tak musimy czekać na wejście do mrocznego laboratorium. I to jest dobra decyzja. Izba mieści się w najstarszym budynku Ząbkowic Śląskich, a na dwóch piętrach znajduje się prawdziwy miszmasz przedmiotów historycznych. Od syfonów z PRL-u, po starą maszynę do pisania i żelazka z duszą. Zwiedzanie odbywa się bez przewodnika, można więc w otoczeniu tych wszystkich przedmiotów spędzić sporo czasu, samodzielnie edukując najmłodszych. Jest też szansa na pogłaskanie wylegującego się w fotelu kota 🙂

A później jest już arcyciekawa wycieczka po umyśle Mary Shelley, dla której inspiracją okazała się historia torturowanych grabarzy z miasta Frankenstein. Podczas epidemii dżumy na terenie obecnego Dolnego Śląska włodarze doszli do wniosku, że to właśnie oni rozsiewają zarazę przy pomocy maści i eliksirów tworzonych z ludzkich szczątków. Opowieść o tym dotarła do pisarki, która ulepiła z niej słynną powieść grozy.

Podczas zwiedzania laboratorium poznajemy całą tę historię, możemy też obejrzeć pierwszy niemy film o Frankensteinie i jego potworze (polecam!). A na koniec możemy jeszcze zejść do piwnicy grozy, gdzie znaleźć można zbiór potworności. Laboratorium jest świetnym przykładem na to, jak wykorzystać zasoby do zrobienia fajnej atrakcji turystycznej. Sama piwnica byłaby tylko kiczowatym labiryntem strachu dla najmłodszych, gdyby nie cała otoczka, którą usłyszeliśmy na górze. Jest klimat, jest ciekawie, zdecydowanie warto!

Kowadło i Rudawiec

Z Ząbkowic pędzimy już na szlak, bo przestało padać, a dzień wkrótce się kończy. Żeby dostać się na Kowadło i Rudawiec, trzeba dojechać do zlokalizowanej tuż obok Stronia Śląskiego Bielicy. Stąd mamy do wyboru szlak na Kowadło (wejście zajmuje ok. 60 minut) lub „gdzieś”, bo o tym, że idziemy na Rudawiec, świadczy tylko nazwa napisana sprejem na drzewie.

Szybko pędzimy na Kowadło, schodzimy i ruszamy na Rudawiec. To dość długi szlak (wejście zajęło nam 90 minut), a nie chcielibyśmy wracać po ciemku. Na Rudawiec idziemy szlakiem zielonym. O ile Kowadło kompletnie nie zapadło mi w pamięć, o tyle trasę na Rudawiec wspominam bardzo dobrze. Szlak jest zróżnicowany, z pięknymi widokami. Idzie się naprawdę super. Po deszczu polecam jednak obie te góry robić z kijkami, bo schodzenie po korzeniach bez wsparcia może być nieprzyjemne.

Śnieżnik

Ostatni dzień naszej wycieczki to już tylko góry, a konkretnie jedna, na którą ostrzyłam sobie zęby od kilku lat. Śnieżnik ma 1423 metry, a na jego wypłaszczonym szczycie znajduje się wyjątkowa wieża widokowa. Wyjątkowa, bo kto raz zobaczy z bliska, rozpozna ją bez problemu. Wieża na Śnieżniku to, wypisz wymaluj, metalowy blender.

Najwyższą górę Masywu Śnieżnika można zrobić kilkoma szlakami. Pierwotnie mamy iść żółtym z Kletna, który przechodzi obok Jaskini Niedźwiedziej. Nie zarezerwowaliśmy biletów, więc nie ma co liczyć na to, że uda nam się do niej wejść, więc ostatecznie zmieniamy plany. Startujemy czerwonym szlakiem z Przełęczy Puchaczówka, mozolnie pniemy się w górę na Czarną Górę, mijamy Żmijowiec, schronisko i znów ostro zielonym szlakiem na szczyt. Żeby zdobyć Śnieżnik, idziemy przez 3,5 godziny i niewiele krócej schodzimy. Męcząca trasa? Oj, tak. Czy było warto? Bez dwóch zdań. Szlak jest przepiękny, z oszałamiającymi widokami i zdecydowanie mniej oblegany niż np. wspomniany już żółty. W tłum pędzący na górę wpadamy dopiero za Żmijowcem, gdzie łączą się pozostałe trasy.

Śnieżnik był dla nas bardzo łaskawy, bo podobno nie jest łatwo utrafić na moment, kiedy ze szczytu jest widok. My nie mieliśmy na niebie ani jednej chmurki, co zmieniło się błyskawicznie. Kiedy zeszliśmy na wysokość schroniska, zrobiło się ponuro i właściwie do samego końca wyprawy tylko czekaliśmy na deszcz.

Na koniec jeszcze szybka pizza u Prezesowej w Stroniu Śląskim (całkiem spory wybór składników i duży plus za menu, które nie ogranicza się tylko do placka) i ruszamy do domu. Nikt nie ma już siły na dalsze eksploracje. Zrobiliśmy naprawdę sporo kilometrów na własnych nogach, czego dowodem są treki. Moje i Miłosza dokonały żywota na Śnieżniku. W sumie piękne miejsce na kres dla butów trekkingowych.

Rejon Kłodzka jest naprawdę świetny, a my nie zobaczyliśmy nawet ułamka tego, co warto by było zwiedzić. Wrócimy na pewno!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *