Oj, długo w tym roku czekaliśmy z Miłoszem na rozpoczęcie sezonu turystycznego! W 2017 na pierwszy wypad ruszyliśmy 22 lutego, w 2018 dopiero w drugi weekend marca. Za to w pięknych okolicznościach przyrody – śnieg stopniał, wyszło słońce i zrobiło się tak ciepło, że zamiast puchowych kurtek wystarczyły bluzy. No i miejsce też wielce satysfakcjonujące – Jura Krakowsko-Częstochowska jest super!
Na Jurę z Kielc jest rzut beretem i niby słyszałam nie raz, że to naprawdę godne uwagi tereny. Mimo to przez całe lata ignorowałam fakt jej istnienia. Nawet kiedy już zaczęłam na dobre podróżować jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby ruszyć akurat w tym kierunku. To zmieniło się, kiedy rok temu ruszyłam na Śląsk, trafiając w sam środek Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd. Zza kółka z zadziwieniem obserwowałam wtedy wzniesienia i skałki Jury Krakowsko-Częstochowskiej po raz pierwszy. I już wiedziałam, że chcę się im przyjrzeć dokładniej. Tylko jakoś w ogóle mi to nie wychodziło. Kiedy jechaliśmy z Miłoszem do Katowic, żeby z lotniska w Pyrzowicach polecieć do Holandii po prostu nie było czasu, wracając po kilkudniowym pobycie za granicą do Kielc nie mieliśmy już siły na eksploracje. Zarejestrowałabym tylko, że w Hucisku jest jaskinia i jakaś górka, którą koniecznie trzeba zdobyć. Okazja nadarzyła się w lipcu, kiedy wybraliśmy się do Katowic i Sosnowca.
Wystartowaliśmy z Kielc z samego rana, żeby w pięknym słońcu i rosie wspiąć się na ten pierwszy urokliwy obiekt, który ukazuje się mieszkańcom Kielc jadącym na Śląsk. Góra Zborów. Jedna z ulubienic osób wspinających się na skałkach. Mieliśmy to przezorne szczęście, że znaleźliśmy się tu w sobotę tuż po 8.00, więc na miejscu nie było żywej duszy. Cały ten teren, całe to piękno było tylko nasze 🙂
Potrzeba dosłownie kilku minut, by znaleźć się w samym centrum skalnego cudu i popatrzeć na piękne widoki poniżej. Jeśli będziecie w okolicy, koniecznie zróbcie sobie tu przystanek!
Po kilku dniach pobytu na Śląsku (i zahaczaniu też o Zagłębie, pilnuję się, żeby już nie popełniać takich faux pas i nie łączyć ze sobą tych dwóch terminów. Za często), wracając do Kielc postanowiliśmy odwiedzić jeszcze chyba najsłynniejszy zamek wchodzący w skład Szlaku Orlich Gniazd, czyli Ogrodzieniec. I tutaj zrobiło mi się przykro. Jakoś w mojej głowie fakt, że sezon turystyczny nadal jest w pełni nie połączył się z faktem, że oznacza to jarmark i tabuny turystów w tak popularnym miejscu. Dojechaliśmy więc z Miłoszem na parking pod zamkiem, doszliśmy pod ruiny (piękne, to naprawdę ładny obiekt, z gatunku tych, które lubimy najbardziej) i zaraz zrobiliśmy w tył zwrot. Ludzi była cała masa, do tego wszędzie wata cukrowa, hot-dogi, plastikowe miecze i zabawki made in China. Zero tego niesamowitego klimatu, który poczuliśmy na przykład chodząc po Krzyżtoporze w pewien deszczowy listopadowy dzień. Wtedy czuło się echa historii z każdym krokiem, jaki robiliśmy w opustoszałych, kruszących się murach. Postanowiliśmy więc, że do Ogrodzieńca wrócimy, ale po sezonie.
Na Jurę trafiliśmy znów w listopadzie, przy okazji wizyty w Katowicach (ten cudowny, cudowny Nikiszowiec!). Tym razem ruszyliśmy w stronę krakowską. Prosty, oczywisty wybór – Maczuga Herkulesa, Pieskowa Skała i Ojców. W ten weekend padał pierwszy śnieg, więc całość wyglądała po prostu magicznie. W tej wyprawie udział wzięli: Miłosz, Marina, Mariusz oraz ja. Jako jedyna z imieniem zaczynającym się na inną literę, właśnie na to zwróciłam uwagę 😀
Pieskowa Skała to zdecydowanie nie jest mój typ budynku do zwiedzania. Zadbany, kompletny, wyposażony w środku. Miłosz na szczęście zawsze reaguje w takiej sytuacji podobnie i nie jest zainteresowany wchodzeniem do środka. Za to z przyjemnością wspięliśmy się na wzgórze zamkowe.
Wystarczyło tylko zejść na znajdujący się obok zamku szlak, by naszym oczom ukazało się coś znacznie ciekawszego niż sam budynek. Często zdarza się, że znajomi z odległych części Polski są przekonani, że znajduje się w górach świętokrzyskich. To chyba taka sama fałszywa legenda jak ta ze Szczecinem, który leży nad morzem (tak, ja też kiedyś uważałam, że tak jest 😀 ). Maczuga Herkulesa – wielka, majestatyczna, w 100 procentach naturalna. Przy tej okazji musiałam wytłumaczyć Miłoszowi, czym właściwie jest maczuga. Jest na etapie dinozaurów, do jaskiniowców jeszcze nie doszliśmy 😀
Zaczyna robić się ciemno, ale szkoda tak być na Jurze, koło Ojcowa i już nic więcej nie zobaczyć. Kierujemy się więc na Ojcowski Park Narodowy. Przy drodze co i rusz wyłaniają się kolejne ostańce, cała nasza czwórka zachwyca się nimi z tak samo dziecięcym entuzjazmem. Jesteśmy przyzwyczajeni (Miłosz, Mariusz i ja) do świętokrzyskich geologicznych cudów, czyli gołoborzy, skałek, kamieniołomów, ale te jurajskie wyglądają zupełnie inaczej. Taki wyjątkowy krajobraz, tak blisko naszego domu! 🙂 Kiedy parkujemy przy lesie za Ojcowem zmierzch jest już na zaawansowanym etapie. A ja, jak na złość, nie mam ze sobą czołówki, która została w jesiennej kurtce (porzuconej na rzecz zimowej w dniu wyjazdu, bo akurat wtedy zaskoczył mnie śnieg). Wchodzimy więc tylko na skraj lasu, po ścieżce i napawamy się jego niesamowitą ciszą. Oczywiście nie ma w nim ludzi (a przynajmniej nikogo nie spotykamy), ptaki nie śpiewają, wiatr nie porusza drzewami. Wszystko jakby zapadło w zimowy sen. Patrzę na Miłosza, myślę, że może będzie się bał. Ale gdzie tam, dla niego to kolejna fantastyczna przygoda. Niby czuję to samo, ale trochę przeraża mnie ta jego wiara w nieśmiertelność i to, że nic nie może go skrzywdzić. W zasadzie moje dziecko boi się tylko warzyw…
Po kilku chwilach wracamy do samochodu i opuszczamy Jurę. Ja nadal z poczuciem niedosytu, bo przecież prawie nic jeszcze na tych terenach nie zobaczyłam. Do następnego razu…
… który następuje w marcu 2018 roku. Nasz pierwszy wspólny wypad w tym roku. Wiosna, słońce i doborowe towarzystwo – Miłosz i Majka (znów jako jedyna nie mam imienia na M…). Wyruszamy w niedzielę przed 9.00. W planie przewidziałam eksplorację Orlich Gniazd i kilka ostańców na trasie. W sumie chyba z piętnaście miejscówek na liście w notatniku. W jeden dzień. To najlepiej obrazuje, jak wielki głód podróży odczuwałam w tamten dzień 😀 Zadanie oczywiście niemożliwe do zrealizowania, ale nie uprzedzajmy faktów 😉
Na pierwszy ogień idzie, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, Częstochowa. Miasto, którego do tej pory nigdy, naprawdę nigdy nie odwiedziłam. Kiedy dojechałyśmy do ruin zamku w Olsztynie Majka zamarzyła o kawie ze stacji benzynowej, więc ruszyłyśmy kilka kilometrów dalej, a tu ni mniej, ni więcej, tylko właśnie Częstochowa. Co prawda nie zobaczyłam nic poza tamtejszym Orlenem, ale i tak fajnie, że mogę sobie zaznaczyć kolejny punkt na mapie 😀 Częstochowo, nadrobię Cię jeszcze.
No to Olsztyn. Przepiękne niszczejące zamczysko! W dodatku otoczone skałami, po których tej słonecznej niedzieli wdrapują się wspinacze z woreczkami magnezji przy boku. Miłosz, nieśmiertelny jak zawsze, będzie się wspinał. Pędzi przed siebie, do góry, nie ma mowy, żeby złapał mnie za rękę. Przecież on da radę, on zdobył Nosal, Łysicę, Miedziankę! Co to dla niego takie skałki na Jurze! Na szczęście udaje się namówić na to, żeby wspinać się z Majką. To już chyba ten moment w życiu młodego mężczyzny, kiedy trzymanie za rękę mamy jest mniej atrakcyjne niż prowadzanie się z wysoką blondynką 😀
W pobliżu Olsztyńskiego zamku można spędzić sporo czasu. Otacza go rozległy teren pełen porośniętych mchem skałek. Do tego ze wzgórza roztacza się ładna panorama. W ten weekend sporo osób wpadło na pomysł, żeby też odwiedzić akurat to miejsce, więc nasze ścieżki przecinało dużo innych spacerowiczów, a przy murach zamku trzeba było czekać na swoją kolej, żeby zrobić sobie zdjęcie.
Łatwiej było utrafić samotny moment przy skałach, bo po prostu nie dało się do nich dojść tak łatwo 😀 Porastająca wzgórze roślinność była naprawdę śliska, co chwilę zjeżdżaliśmy z Miłoszem o kilka kroków w dół podczas wspinaczki. Ale my lubimy takie atrakcje 😀
Z Olsztyna kierujemy się na Złoty Potok, a konkretnie na Rezerwat Parkowe. To w nim znajdują się dwa ostańce, które chciałam zobaczyć. Szybko okazuje się, że na tym terenie ogólnie jest pięknie, a skałek jest znacznie więcej. I właśnie na tym etapie tej jednodniowej wycieczki dociera do mnie, że po pierwsze, nie odhaczę wszystkich punktów, które zapisałam sobie w notatniku, a po drugie, Jury nie można zwiedzać po łebkach. To jest zbyt ciekawy teren, żeby lecieć tylko po najciekawszych zamkach/rezerwatach i stwierdzić „dobra, zaliczone”.
Na pierwszy ogień idzie ostaniec, na którym zależało mi najbardziej – Brama Twardowskiego. Całkiem zacny pretekst do tego, żeby opowiedzieć Miłoszowi legendę o Panu Twardowskim. W takich okolicznościach słucha jej z wielkim zainteresowaniem. Autentycznie, kilka dni później przyłapałam go na tym, jak opowiadał o Twardowskim koledze z przedszkola 😀
Spod Bramy kierujemy się dosłownie kilkaset metrów dalej, w stronę Diabelskich Mostów. Przy okazji natrafiamy jeszcze na tablicę informującą, że w pobliżu znajduje się Jaskinia na Dupce. Na terenie rezerwatu jest jeszcze Grota Niedźwiedzia, są Źródła Zygmunta, stara Pstrągarnia… Sam ten teren można by zwiedzać przez cały dzień. No ale nie mamy czasu, trzeba iść dalej.
Diabelskie Mosty robią na mnie duże wrażenie, szczególnie wąska szczelina, do której udaje nam się wcisnąć. Nad głową mamy wielkie kamienne bloki i niewielki prześwit, przez który widać niebo. Na głowę kapie nam woda, czuć wilgoć i chłód. I, o dziwo, żywej duszy w okolicy, choć na parkingu samochodów było mnóstwo. Uwielbiam być sam na sam z naturą!
Mamy czas jeszcze tylko na jeden punkt z mojej listy. Postanawiam zachować jakiś porządek i stawiam na Ostrężnik – następny po Olsztynie na Szlaku Orlich Gniazd. Czy to był dobry wybór? Zdecydowanie tak! Trochę mam opory przed napisaniem następnego zdania, ale… no tak było. W momencie, kiedy na szlaku widzimy ostrzeżenie od GOPR’u tak ja, jak i Miłosz od razu nabieramy werwy. Takie groźne miejsce, tyle emocji! Dobra, napisałam to, mam czyste sumienie, nie zatajam naszego osobliwego pociągu do niebezpieczeństw.
Szlak prowadzi nas wprost do bardzo efektownej jaskini, z którą związane są co najmniej dwie legendy. Pierwsza to ta o skarbie ukrytym tu przez zbójników, druga opowiada o chłopcu, który wszedł głęboko do wnętrza i znalazł tu ukryte majątki. Niestety, trofeów pilnował sam diabeł. Rozzłościł się nie na żarty i zatrzasnął za uciekającym chłopcem masywne wrota, które przecięły mu piętę. Mnie osobiście najbardziej zaintrygowała z kolei legenda o znajdującym się pod ziemią tajnym więzieniu. Podobno do dziś mogą tam być szkielety ludzi w nim uwięzionych.
No i ta historia o podziemnym tunelu prowadzącym aż do zamku w Olsztynie! Jakby tego było mało, sam Ostrężnik owiany jest tajemnicą. Nie wiadomo, jak to właściwie było z tym zamkiem. Próżno szukać informacji o nim w dawnych kronikach, co więcej niektóre ślady wskazują na to, że nigdy nie został on ukończony. Dziś pozostały po nim zaledwie łatwe do przeoczenia ruiny murów.
Opuszczamy Jurę z poczuciem ogromnego niedosytu. Jeszcze nie raz będziemy musieli tu przyjechać, żeby móc uznać ją za naprawdę zwiedzoną. Cieszę się z tego, że widziałam ją już latem, zimą i wczesną wiosną. Już zacieram ręce na późną wiosnę i jesień 🙂
Ciekawy wpis. Serdecznie pozdrawiam!
Pięknie dziękuję i ślę pozdrowienia! 🙂