Minęło ponad pół roku, odkąd zostaliśmy z Miłoszem sami. Czas uczenia się życia tylko we dwoje, skupiania się na pogłębianiu naszej relacji, budowaniu więzi. Cały ten czas istnieliśmy tylko MY. Nie było mnie. Wszystko kręciło się wokół Miłosza – każdy dzień, kiedy musiałam tak zorganizować sobie życie, żeby zapewnić mu opiekę, jedzenie, atrakcje. Stawałam się coraz bardziej przygnębiona, sfrustrowana i zmęczona. Miałam poczucie, że moje życie nie ma sensu, że bycie matką to nie jest wszystko, co chciałam osiągnąć.
Jednocześnie takie myślenie wywoływało wyrzuty sumienia, bo jak mogłam tak myśleć? Rolą mamy jest wychowywanie dziecka i dbanie o nie, a nie kawki z koleżankami, chodzenie na basen albo, Boże broń, jeżdżenie po świecie. Myślałam, dumałam, aż nagle stwierdziłam: a niby dlaczego? Jaka krzywda miałaby się stać Miłoszowi przez to, że w dni, kiedy jest u ojca ja nie siedzę i nie wyczekuję tęsknie jego powrotu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca w domu (jak do tej pory), tylko robię coś dla siebie? Żadna. Wręcz przeciwnie – jeśli odważę się robić coś dla siebie, będę bardziej radosna, odprężona i spełniona. Szczęśliwsza mama = szczęśliwsze dziecko. Po prostu.
Ojciec zabrał Miłosza na weekend w piątek o 16.00. Kiedy tylko pożegnałam się z małym zadzwoniłam do kuzyna. Też w trakcie sprawy rozwodowej, też potrzebującego jakiejś odskoczni.
– Jedziemy nad morze?
– Kiedy?
– Teraz.
– Yyy?
– Nie mam Miłosza. Wsiadamy w samochód, jedziemy przez noc, rano jesteśmy na miejscu, łazimy, śpimy w samochodzie i wracamy w niedzielę.
Kuba potrzebował może 30 sekund.
– Dobra.
Tak po prostu. Samochód na gaz, bez kosztów noclegowych i spontaniczna decyzja. Wyruszyliśmy o 23.00, o 5.00 zrobiliśmy sobie postój na MOPie, żeby przespać się dwie godziny, a potem napić się paskudnej kawy z automatu. Wyruszyliśmy, odstaliśmy swoje przejeżdżając przez Gdańsk i po 10.00 byliśmy we Władysławowie. Nie jestem fanką morza. Byłam nad nim tylko dwa razy: w Łebie w wieku lat 3 i w Pobierowie jako 10-latka. Dla Kuby to była większa atrakcja – on nad morze jeździł co roku i dobrze się tu czuł.
Zaczęliśmy od jedzenia, czyli zwykłych pszennych bułek skonsumowanych na szybko w samochodzie. Potem wyszliśmy na plażę. Zimno, wietrznie, a przez to pusto. Żadnych parasoli, parawanów i standardowego wizerunku polskiego morza. Mogłam sobie w spokoju pospacerować wzdłuż brzegu na bosaka, pozbierać kamyki i muszle, posiedzieć na piasku i popatrzeć w dal, posłuchać mew, powdychać jod. Po dwóch godzinach miałam dość. No ileż można?
Wyprosiłam od Kuby, żebyśmy poszli na jakiś obiad i poszukali pamiątki, którą mogę przywieźć Miłoszowi. Znalazłam pluszowego Minionka – jasne, nie miał nic wspólnego z morzem, ale dla trzylatków nie było fajnych morskich gadżetów. A Minionki były wtedy jego ulubieńcami. Obiad: dla Kuby obowiązkowa ryba, dla mnie, wegetarianki, naleśniki z Nutellą. No nie da się ukryć, zawsze smakują 😉
Po obiedzie poszliśmy do portu, gdzie kotwiczyły statki. Porobiłam zdjęcia dla Miłosza, bo to jego bajka. Potem spacer wzdłuż plaży, kilka kilometrów. I kolejny obowiązkowy punkt: gofry. Niestety, na starym tłuszczu, z bitą śmietaną z puszki. Jadłam na siłę, Kuba chyba też.
Nad morzem jest jedno miejsce, które chciałam zobaczyć. Mówiłam o tym jeszcze będąc mężatką i prosząc, żebyśmy się tam przejechali. Wtedy prośby nie pomogły. Teraz Kuba też kręcił nosem, ale w końcu się zgodził. Jedziemy na Hel, do fokarium! I tutaj rzeczywiście bawiłam się jak dziecko, zwłaszcza że foki wyjątkowo chętnie przypływały w moją stronę. Udało mi się nagrać kilka filmików, które Miłosz do tej pory chętnie ogląda. Potem spacer po deptaku, pizza, kawa. I doszliśmy do wniosku, że w sumie niewiele więcej mamy jeszcze do roboty. Postanowiliśmy zaczekać na zachód słońca, żeby uchwycić, jak „znika” w wodzie na tym najdalej na północ wysuniętym punkcie Polski. Poczekaliśmy, zobaczyliśmy i ruszyliśmy do domu. O 23.00 przerwa na sen na MOPie, o 5.00 paskudna kawa, o 15.00 byliśmy już w Kielcach. Wymęczeni, ale szczęśliwi. Bo niby to morze nudne, ale jednak udało nam się ruszyć z domu i za grosze (o ile dobrze pamiętam, za paliwo zapłaciliśmy łącznie 100 zł) wybrać się tam, gdzie wielu Polaków chce, a nie może przez brak czasu i funduszy. Wyrzutów sumienia wobec Miłosza: zero. Perspektywy kolejnych samodzielnych wyjazdów: milion. Bo nagle okazało się, że się da. I że teraz wystarczy tylko wybrać na mapie nowe miejsce.
Fajne wpisy miło się czyta
Dziękuję i pozdrawiam, dziś z Nowego Sącza! 🙂
Lekkie pióro.wpisy czyta się jednym tchem i z lekka zazdrością ale nie zawiścią.ja też będąc nastolatka sporo podróżowałam po Polsce a potem jako dorosła już kobieta żona matka zaprzestałem wojaży ale tęsknota została.w czerwcu zabieram dzieciaki i z mamą wyjeżdżamy do jastrzębiej góry:-)nie mogę się już doczekać chociaż obawy są…
Twój blog jest genialny.
Pozdrawiam cieplutko:-)
O rety, jak miło jest przeczytać taki komentarz! Uśmiecham się jak dziecko, które dostało cukierka 🙂 Jakie masz obawy? Może coś doradzę? Jastrzębia Góra jest na mojej liście, chociaż to ode mnie kawał drogi… Mam nadzieję, że wypad będzie bardzo udany i na nowo się rozkręcisz. Jest tyle do zobaczenia! 🙂