Takie pytanie zadała mi Ania na fanpejdżu. Konkretnie brzmiało w ten sposób: „Ciekawa jestem, czy zastanawiałaś się nad kwestią zmian w postrzeganiu siebie i świata w kontekście podróżniczym. Czy wyjazdy coś Ci dają (i dziecku oczywiście)? Jeśli tak, co konkretnie?”. No to jedziemy.
Zacznijmy ode mnie. Pisałam już kiedyś, że zawsze lubiłam podróże, ale praktycznie nie ruszałam się z domu przez 12 lat. Złote klatki, cztery ściany, zamykanie mnie przed światem. Przyzwyczaiłam się i to zaakceptowałam. Kiedy wreszcie powiedziałam „dość” i wyrzuciłam ze swojego życia kata, bardzo szybko ten element mnie dał o sobie znać. Znów poczułam zew – i tak mam do dziś. Ciągle woła mnie nowe, najlepiej czuję się w trasie. Zaczynając byłam zahukaną, przerażoną, zakompleksioną do granic możliwości samotną matką, ofiarą przemocy i człowiekiem, który nadal przeżywa traumy (porwania rodzicielskie, walka w sądzie, włamania, śledzenie i prześladowanie). Z zerową radością życia, z myślami o tym, że chciałabym po prostu zasnąć. Przemogłam się, żeby wyjechać po raz pierwszy i nagle poczułam ulgę. Byliśmy z małym z dala od źródła zła. Wolni, niezależni, przeżywający przygodę.
Mogę z pełną świadomością powiedzieć, że podróże po prostu mnie uratowały. To właśnie one pozwoliły mi przejść przez piekło, odzyskać poczucie sensu i odnaleźć radość życia. Ale nie tylko. Pomogły mi też otworzyć się na ludzi, co było wyjątkowo trudne. Przez te 12 lat byłam w dwóch toksycznych relacjach, jedna po drugiej. Obie opierały się na odsuwaniu mnie od przyjaciół i rodziny – wtedy ofiara jest bardziej bezbronna. Przez to wycofywałam się ze znajomości z przyjaciółmi i prawie nie wchodziłam w relacje z ludźmi. Zamknięta w sobie, cicha, z poczuciem, że jestem od wszystkich gorsza, więc nie będzie im się nawet chciało ze mną rozmawiać. W drodze wszystko się zmieniło – musiałam się odzywać, pytać o kierunek, zamawiać jedzenie w restauracji. I nagle odkryłam, że to nie tylko jest przyjemne, ale jeszcze, że ci ludzie po prostu mnie lubią. Uśmiechają się, żartują, głaskają Miłosza po głowie. Przyjmują nas ciepło. Odpowiedziałam tym samym i świat stanął otworem, a koło mnie znalazło się wielu znajomych, którzy po prostu mnie lubią. Nie udają, bo tak wypada, tylko chętnie ze mną rozmawiają i spędzają czas. Ba, któregoś dnia zorientowałam się, że ja ich… inspiruję. Tymi moimi podróżami. Że liczą się z moim zdaniem w tej kwestii, że podziwiają, pozytywnie zazdroszczą. Właśnie dlatego założyłam bloga – żeby ktoś, tak jak ja, zyskał odwagę i ruszył w świat.
Otwarcie na innych ludzi, później na eksperymenty kulinarne – mnie, która brzydziła się wszystkiego, czego nie znała. Nie tknęłam np. jedzenia, jeśli było polane białym sosem (niezależnie od tego, z czego był zrobiony), teraz zamawiam w ciemno, byle tylko bez mięsa. W sklepie sięgam po najdziwniejsze produkty (jak Hematogen 😉 ), eksperymentuję, delektuję się. Pomimo tego, że zawsze dobrze radziłam sobie z obcymi językami, a angielski mam opanowany tak, że bez problemu pogadam o pogodzie, filozofii i budowie maszyn, byłam przerażona na myśl, że będę musiała turyście wytłumaczyć, jak ma dojść na dworzec. Dziś regularnie mam u siebie Couchsurferów i gości z zagranicy, całe dni i tygodnie rozmawiamy tylko po angielsku i są to konwersacje tak samo wylewne, jak te prowadzone po polsku. Żadnych oporów, żadnych problemów.
I jeszcze jeden punkt na liście, bardzo ważny. Tych korzystnych efektów podróżowania jest oczywiście znacznie więcej, ale te przychodzą mi do głowy jako pierwsze. Obudziłam w sobie wewnętrzne dziecko. Kiedyś byłam spontaniczna i cieszyłam się małymi rzeczami. Potem rzeczywistość sprowadziła mnie do parteru. Nie chciało mi się nawet płakać, a co dopiero cieszyć się śpiewającym kosem albo krwawą pełnią. Kiedy ruszyłam w trasę wszystko wróciło, chyba nawet z nawiązką. Szczególnie mocno odczułam to w Danii, gdzie byłam jak beztroska nastolatka. Piszczałam, skakałam, śmiałam się w głos, biegałam, właziłam w ubraniu do morza, mocząc się prawie po pas. Żyłam chwilą, niczego nie żałowałam. Tak jest do dziś, teraz już nie tylko w trasie. Moje podejście do życia zmieniło się o 180 stopni. Nie warto się przejmować na zapas. Co ludzie powiedzą mnie nie interesuje. Każdy dzień przeżyj tak, jakby był ostatnim. Nie ma przypadków, nic nie dzieje się bez powodu. Chwytaj okazje, wszędzie dostrzegaj szanse. I nie przejmuj się porażkami i komplikacjami. Jeśli coś się nie udało, to znaczy, że za chwilę wyjdzie Ci to na dobra. Tak, tak. To wszystko wnioski wyciągnięte z podróży!
To teraz Miłosz. Dzięki podróżom złapał ze mną fantastyczny kontakt. Nie taki mamusia-synek, tylko oparty na wspólnych doświadczeniach, przeżywaniu razem przygód, w partnerski sposób opracowywaniu planu podróży. Razem wybieramy miejsca, które odwiedzimy, kolekcjonujemy też magnesy na lodówkę, które wspólnie kupujemy. Po powrocie rozmawiamy ze sobą o tym, co przeżyliśmy, oglądamy zdjęcia, wspominamy. Kiedy wraca z weekendu u ojca zawsze pyta, gdzie byłam i z zainteresowaniem o tym słucha. A ja mam dla niego filmiki i zdjęcia, żeby mógł zobaczyć to prawie na własne oczy. Tak jak ja otworzył się na ludzi. Jest dla niego zupełnie naturalne, że mamy w domu gości, że ktoś śpi w jednym z pokoi. Wie, że to niczego nie zmienia w naszych relacjach, że nie idzie w odstawkę, kiedy na horyzoncie pojawia się „wujek” (w naszym przypadku ci wujkowie to zupełnie inna bajka, chodzi tylko o wspólne zwiedzanie i gadanie o podróżach i innych kulturach). W wieku dwóch lat zaczął uczestniczyć w rozmowach prowadzonych po angielsku. Zrozumiał, że niektórzy goście mówią w innym języku i trzeba się go nauczyć. Otwiera się powoli, ale próbuje.
Podróże pomogły mi też rozszerzyć jego dietę. Podobnie jak ja mniej boi się eksperymentów, chętnie próbuje nowych smaków. Uczy się posługiwać nawigacją, zapamiętuje trasy i miejsca. Częściej rozmawiamy o innych krajach niż o bajkach. Zna kilka szczytów w Himalajach, wie, że na Islandię leci się samolotem, pamięta holenderskie rowery i to, że „rowerzysta zawsze wie lepiej” (Ostatnio: „Mamo, jak będę duży chcę być rowerzystą”. „Dlaczego?”. „Bo chcę wszystko wiedzieć” 😀 ). Z przyjemnością ogląda przewodniki i dopytuje, czy pojedziemy w dane miejsce. Dla niego życie na walizkach jest już naturalnym środowiskiem. Pakujemy się, jedziemy, nie ma problemu z wysiedzeniem w samochodzie na trasie, z zasypianiem w obcym łóżku, a potem z powrotem do codzienności. Zdarza się, że praktycznie prosto z drogi idzie do przedszkola i robi to bez najmniejszych oporów. A więc nauczył się też elastyczności, cierpliwości i otwartości. Ma w sobie tolerancję dla inności, bo ona go po prostu nie dziwi. Zaszokowało mnie, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczył czarnoskórego człowieka i w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Byłam pewna, że będzie chciał usłyszeć cały wykład o kolorach skóry, a dla niego to było coś zupełnie naturalnego. Tak po prostu.
Czasem słyszę od moich znajomych, że chcieliby sobie tak pojeździć, ale nie mają czasu, pieniędzy, albo że z dziećmi to się nie da. Zadaję kłam wszystkim tym argumentom. Jestem samotną matką jadącą na zleceniach. Nie ma mi kto pomóc z młodym w trasie, mam mało czasu i nie mam majątków. Da się? Da się. Im dłużej w drodze, tym mniejsze ma się wymagania. Startowałam z pułapu „muszę mieć własny pokój i łazienkę”, a doszłam do „mogę spać na trawie, toaletę mieć w lesie i myć się w morzu”. Niczego nie żałuję 🙂
Hahaha jakbym czytała o sobie. Serio, ten początek jest o mnie, tylko ja z pierwszej życiowej porażki wyszłam z 3 dzieci. To był hard core. Sama, z marną pensyjką i płatną pomocą przy dzieciach (była teściowa).Zastanawiam się teraz, jak ja dałam wtedy radę…Moja mama już nie zyła,a tata pracował. Zawsze lubiłam podróżować, bo to wyniosłam z domu. Z rodzicami zwiedzaliśmy Polskę. Później zostałam, że tak powiem stłamszona i moja pasja podróżnicza również. Dobrze, że poznałam JEGO :). Dzięki niemu mogę podróżować i spełanić moje marzenia, i marzenia dzieci. Nigdy nie mieliby szans zobaczyć Wieży Eiflla, gdybym pewnej siepniowej nocy 2007 roku nie podjęła najmądrzejszej decyzji w życiu. Pozdrawiam
Trójka dzieci, Kochana, nie mam pojęcia, jak dałaś radę. Ja przy jednym często miałam załamanie nerwowe. Bardzo, bardzo się cieszę, że Twoja historia ma dobre zakończenie. U mnie ciągle się pisze, ale wiem, że w ostatecznym rozrachunku wyszło mi to wszystko na dobre. I jestem szczęśliwa 🙂 Ściskam serdecznie!
Po przeczytaniu wpisu cisnie mi sie tylko jedno słowo na usta SZACUN !
Dziękuję!