Chorzów, Katowice, Żory w kilka godzin

Niby z Kielc na Śląsk nie jest szczególnie daleko (ok. 160 km do Katowic), ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby wybrać się w te strony. Tam jest przecież brudno, szaro, wszędzie kopalnie, pył i smród. I tak sobie we mnie tkwiły stereotypy przez lata, aż do przełomu września i października 2015. Po powrocie z Bieszczad znów zaczęło mnie nosić. No i wymyśliłam zoo w Chorzowie, bo to krakowskie mieliśmy już z Miłoszem zaliczone. Taki typowy szybki wypad na kilka godzin. Zadzwoniłam jeszcze do kolegi Michała, czy nie chce się wybrać – chciał.

I tak w sobotę o godzinie 9.00 wyposażeni w trochę suchego prowiantu i wody oraz polską muzykę w głośnikach (okazało się, że niemal trzyletni wtedy Miłosz zaczyna podśpiewywać takie „Dzień dobry, kocham cię”, więc postanowiłam to wykorzystać do nauki mówienia) ruszyliśmy. Szybko stało się jasne, że moje wyobrażenia o tym, jak Śląsk powinien wyglądać nijak się mają do rzeczywistości. Ciekawa architektura kamienic w Szczekocinach, tuż po przekroczeniu granicy województw. Niby płasko, ale tereny zielone rozległe i cieszące oko. Powietrze rześkie, czyste i pachnące nadchodzącą jesienią, a nie węglem. Zresztą, wszystko w normalnych, żywych kolorach, a nie, jak sobie roiłam, przykryte warstwą czarnego pyłu.

Dalej było jeszcze ciekawiej. W Zawierciu na stacji benzynowej spotkałam się z ludźmi niewymuszenie życzliwymi. Wszyscy uśmiechnięci, pomocni, otwarci. Dodatkowe spostrzeżenie: większość mężczyzn ma tu brązowe oczy, w Kielcach raczej rzadkość. Jedziemy dalej, do Katowic. Drogi wspaniałe – bez dziur, szybkie, niezakorkowane. Jedzie się bardzo komfortowo. Widoki intrygujące – jakieś budynki przemysłowe z czerwonej cegły zatopione w zieleni drzew. Do tego świeci słońce, więc Śląsk (do dobra, żeby nikogo nie obrazić: Zagłębie) jest po prostu… malowniczy!

Wjeżdżamy do Sosnowca i włącza się we mnie psotna natura. No muszę sobie zrobić zdjęcie na dowód, że byłam w mieście z dowcipów. W świętokrzyskim mamy Wąchock (byłam), obiektem żartów jest też oddalony o mniej niż 80 km od Kielc Radom (również zaliczony). A więc Sosnowiec. Robię sobie zdjęcie, gdy tymczasem z samochodu słyszę pisk: „Mamaaaaa! Tramwaj!”. Chwilę zajęło mi załapanie, jaki jest charakter tej reakcji. Ano, wybitnie entuzjastyczny. Miłosz – mały fan motoryzacji – zobaczył właśnie swój pierwszy, na dodatek sunący właśnie po torach tramwaj. W Sosnowcu. A mówią, że nic tu nie ma 😉

Wjeżdżamy do Katowic. Stereotypy już dawno odłożyłam na bok. I dobrze, bo w tym mieście przydałyby mi się jeszcze mniej. Katowice są piękne! Centrum wygląda jak najlepsze, najbardziej zadbane części Krakowa. Zabytkowo, schludnie, czysto. Miłosz już się trochę niecierpliwi, więc decydujemy, że dopiero wracając do domu pójdziemy sobie zobaczyć Spodek. A teraz: na Chorzów!

Uwielbiamy z Miłoszem obserwować zwierzęta. Do dziś mały chętnie o nich słucha, wypytuje, co jedzą, gdzie żyją, jakie mogą mieć kolory. Wtedy wcale nie było inaczej, choć był młodszy o 1,5 roku. Spędziliśmy w zoo kilka godzin. Jest bardzo fajnie położone, zadrzewione. Podobnie jak w Krakowie ma się poczucie, że wyszło się na spacer do lasu, a nie do obiektu turystycznego w mieście. Kiedy siadamy na frytki i kawę pod parasolami, na terenie zoo widzę dziwnego przedstawiciela gatunku kotowatych. Waży przynajmniej 15 kg, nie ma rysów dachowca i chodzi sobie między stolikami. Autentycznie przestraszyłam się, że to któryś z dzikich mieszkańców zoo wydostał się na wolność. Miłosza trzymałam na dystans, żeby nie stała mu się krzywda, ale sama zaczęłam się koło stwora kręcić. Podszedł, powąchał moją rękę i podłożył się do głaskania. A jednak po prostu kot! Tylko czy na pewno bez domieszki dzikiej krwi? Chyba że na Śląsku rodzą się takie olbrzymy.

Miłosz w zoo

W Żorach (jakieś 20 km od Chorzowa) mieszka moja koleżanka, której córka przyszła na świat dzień po Miłoszu. Czeka tam na nas też druga Ślązaczka. Jej dziewczynka jest starsza od naszych dzieci o kilka dni. To będzie nasze pierwsze prawdziwe spotkanie, do tej pory rozmawiałyśmy tylko przez internet i telefon. Jedziemy na miejsce. Dzieci szaleją, my plotkujemy, pijemy kawę, jemy ciasto. Przemiłe wspomnienie!

Czas się kurczy, trzeba wracać. W Katowicach tylko postój przy Spodku. Miłoszowi się podoba, ja po prostu odfajkowuję go na liście rzeczy do zobaczenia. Dla mnie w Polsce jest tylko jeden prawdziwy spodek: kielecki dworzec PKS zwany UFO.

Wsiadamy do samochodu i jedziemy. Dochodzi 20.00, a ja zawsze kąpałam małego o 19.30. Pierwszy raz nie zachowałam rytuałów wieczornych i mam poczucie, że nawaliłam. Tymczasem młody ma świetny humor, opowiada mi o zwierzętach i się śmieje. W Zawierciu odpływa całkowicie, przesypia całą drogę i nie budzi się pod domem. Pierwszy raz biorę go na ręce i przenoszę z samochodu do łóżka. Rano wstaje o tej samej godzinie, co zawsze. Świat się nie zawalił, pomimo tego odejścia od schematów. Ba, myślę, że dla małego to był kolejny element śląskiej przygody: Zasnąłem w samochodzie, a budzę się w łóżku. Teleportacja! 😉

Żory

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *