W tym roku z wyjazdami było u nas bardzo kiepsko. Wiadomo czemu. Nasz pierwszy wypad tylko we dwoje (Miłosz ma wakacje u taty) trwał niewiele ponad dwie doby. Wybraliśmy Bieszczady i była to naprawdę dobra decyzja. Czy da się tam zrobić coś sensownego w tak krótkim czasie? Tak! I już Wam to dokładnie rozpisuję 😉
- Bieszczady to nadal najbardziej dzikie polskie góry
- W tym roku przewija się tam naprawdę sporo turystów, ale i na to jest sposób
- „City break” w Biesach polecam przede wszystkim miłośnikom zwierzyny i obłędnych widoków
Na pytanie „morze czy góry?” od zawsze udzielałam jednoznacznej odpowiedzi: to drugie! Nad morzem przez całe życie byłam maksymalnie trzy razy (zobacz: Wyjazd nad morze) i jakoś szczególnie mnie nie ciągnie. A góry podziwiałam od dziecka, tyle że z… dołu. Pierwszy raz znalazłam się na szczycie w 2017 roku (zobacz: Połonina Caryńska). Właśnie w Bieszczadach. I przepadłam całkowicie. Od tego czasu moim celem nadrzędnym stała się Korona Gór Polski, a do Biesów mam ogromny sentyment. Kiedy więc zostaliśmy z Kacprem sami w wakacje i mieliśmy tylko jeden weekend na wspólny weekend wybór padł właśnie na te rejony. Zwłaszcza że oprócz połonin był tu jeszcze jeden szczególnie istotny cel – ostatni na mojej liście polski trójstyk granic.
Jest piątek, godziny przedpołudniowe. Teoretycznie ruszamy, kiedy tylko Kacper skończy pracę, ale cały czas monitoruję pogodę. A prognozy są wyjątkowo nieciekawe: piątek, sobota i niedziela to ulewy, burze i grad. W całej Polsce, a nawet w całej Słowacji, bo i tam zaczęłam zaglądać, żeby tylko znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy ruszyć. Niestety nic nie chce się zmienić – wszędzie ma lać jak z cebra. Krótka narada i jednoznaczna decyzja: jedziemy! Zwłaszcza że nie raz już udało nam się przechytrzyć „spiskujących meteorologów” (to taki nasz prywatny żart; synoptycy też chcą gdzieś jechać na majówkę czy wakacje, więc zapowiadają złą pogodę, żeby nikt nie zajął najlepszych miejscówek ;)).
Urodziłam się w Rzeszowie i tam spędziłam pierwszych kilka lat życia, w związku z czym mam pewne kulinarne naleciałości z tamtych stron. Co weekend robię nam na śniadanie proziaki – proste placki z dodatkiem sody, które u nas pełnią rolę kanapek. Przed wyjazdem w Biesy nie mogło być inaczej – w piątek wczesnym popołudniem spakowałam plecak i cała w mące przygotowałam nam worek tego typowo podkarpackiego specjału (proziaki można kupić w większości regionalnych knajpek w Bieszczadach, czasem wystawiane są też na straganach – polecam spróbować!).
Trasa z Kielc w Bieszczady to trochę droga przez mękę. Kilometrowo nie wychodzi źle, ale że jedzie się w zasadzie tylko wioskami, to zajmuje mniej więcej tyle samo, ile wyprawa w Karkonosze czy nad morze. Wyjeżdżamy więc koło 16, a na miejscu jesteśmy po 21. Mamy czas tylko na to, żeby wpaść do sklepu po lokalne piwo i znaleźć miejsce do spania przy pomocy aplikacji Park4Night (którą gorąco polecam, jeśli lubicie spać na dziko. Dzięki niej przez ponad trzy tygodnie jeździliśmy po Finlandii i Norwegii, zawsze mając fajne miejsce do przenocowania). Lądujemy na parkingu przy samym Sanie, który ma wiatę grillową (co było kluczowe, bo zaczęło padać). Za sąsiadów mamy wędrowców z Pomorskiego (Gdańsk i Kaszuby). Sympatyczni ludzie. Plotkując jemy proziaki i pijemy piwo. W pewnym momencie odwiedza nas młody lis, który chodzi obok nas praktycznie na wyciągnięcie ręki. Żegnamy się i idziemy spać (od roku przemieszczamy się moim Hyundaiem Santa Fe, który nieźle sprawdza się jako… łóżko. Wystarczy złożyć tylne siedzenia i włożyć tam materac).
Budzimy się sami z siebie tuż po 5. Szybkie zerknięcie na pogodę i wygląda na to, że uda nam się wstrzelić w „okno”. Deszcz przewidywany jest na godzinę 13, a nasza trasa to mniej więcej pięć godzin. Szybko doprowadzamy się więc do porządku, wycieramy zaparowane szyby i ruszamy na Przełęcz Wyżniańską, skąd rozpoczyna się szlak, który jest moim głównym celem podczas tej wyprawy. Mamy szczyt sezonu i koronawakacje, w Biesach ludzi jest naprawdę mnóstwo. Na parkingu jest już kilku piechurów, którzy szykują się do wymarszu (zupełnie inaczej niż na szlaku na Trzy Korony, kiedy przede mną był tylko jeden człowiek). Zakładamy treki i szybko ruszamy na Małą Rawkę. Góra niby dość niska, ale naprawdę daje w kość. Nie jesteśmy szczególnie rozchodzeni, a tu szlak na odcinku leśnym w zasadzie nieprzerwanie pnie się pod górę, nie dając chwili wytchnienia. Po jakiejś godzinie docieramy w końcu na połoninę i kierujemy się na szczyt.
Chwilę po nas na szczyt dociera para doświadczonych emerytów oraz mama z dwójką dzieci (rześkich i chętnych do dalszej drogi, bardzo mi zaimponowali!). Oni odpoczywają, a my zrywamy się do dalszej drogi, żeby na kolejny szczyt wejść samotnie. To Wielka Rawka, do której dociera się robiąc tym razem już niewielkie przewyższenie. Cały czas idziemy już połoniną, więc jest po prostu cudownie. W Bieszczadach widoki naprawdę zapierają dech, zwłaszcza że widać tam bezkres (w przeciwieństwie na przykład do Beskidów, gdzie góry i pagórki upstrzone są domkami). Tu naprawdę jest tylko przyroda, co robi niesamowite wrażenie. Szybko przeskakujemy przez Wielką Rawkę i pędzimy dalej. Nasz cel jest już prawie na wyciągnięcie ręki!
Schodzimy połoniną, żeby zaraz znów ruszyć mozolnie pod górę. Tym razem jest to już jednak marsz, który ma swój niepowtarzalny klimat. Bo oto każdy kolejny krok robimy przy ukraińskim słupku granicznym. Wystarczy zrobić jeden fałszywy krok, żeby trafić na kwarantannę. Mało tego: oto idziemy właśnie wzdłuż granicy Unii Europejskiej! Tu jest wolność, a tam… wiadomo. Wszystko wygląda tak samo, a tam jest inny świat…
Jeszcze ostatnie wymęczone kroki, sapnięcia, westchnienia i oto jest, wreszcie! Krzemieniec, czyli mój ostatni, szósty trójstyk granic! 🙂 Najtrudniejszy do zdobycia, bo tylko tutaj dochodzi się w pocie czoła. Nie mówcie nikomu, ale wzruszam się osiągając cel. Niby mała rzecz, ale jak cieszy!
Tuż za nami na szczyt wchodzą seniorzy oraz trzech sympatycznych panów. My pijemy obowiązkowe energetyki i wsuwamy proziaki, rozmawiamy z „sąsiadami” i lecimy z powrotem. Im dalej, tym więcej ludzi pojawia się na szlaku. Kiedy wracamy na parking, jest on już zapełniony w całości, a do wymarszu szykują się tłumy. Uwielbiam moje wstawanie o 5, rześkie powietrze, ciszę i spokój na szlakach. Wtedy w górach naprawdę jest wszystko, co kocham 🙂
Czas na orzeźwienie. Przebieramy się, odświeżamy w toalecie na parkingu i parkujemy przy zejściu do rwącej, czystej Wetlinki. Moczymy stopy w chłodnym strumieniu i zbieramy kamienie. Taki cudowny moment beztroski i kontaktu z naturą. Jak bardzo mi tego brakowało!
Nad Bieszczadami zbierają się już chmury, szybko kierujemy się więc do kolejnego punktu, który miałam nadzieję odhaczyć. W lutym, kiedy byliśmy tu z Miłoszem niestety okazał się zamknięty. Kiedy dojeżdżamy do zwierzyńca w Lisznej zaczyna się nawałnica. Leje tak, że wycieraczki nie nadążają. Kacper postanawia jechać dalej z nadzieją, że ulewa szybko minie. Jedziemy więc w górę, tam, gdzie powinien być koniec drogi. Tak przynajmniej było w zimie, gdzie w pewnym momencie stała po prostu wielka śnieżna zaspa, która blokowała dalszy przejazd. Tym razem okazuje się, że można jechać dalej. I tak, zupełnie przypadkiem, trafiamy na wieżę widokową w Połonińskim Parku Narodowym. Na Słowacji, czyli znów zagranica! 🙂 Wdrapujemy się na drewnianą konstrukcję tuż przed tym, kiedy znów zaczyna się wielka ulewa. Z naszego miejsca widzimy ludzi zbiegających ze szlaków, przemoczonych do suchej nitki. I piękne góry po słowackiej stronie.
Kiedy znajdujemy się znów na wysokości zwierzyńca w Lisznej, ulewa przechodzi w nową fazę. Oprócz oberwania chmury mamy jeszcze grad. Nie ma wyjścia, trzeba odpuścić. Do trzech razy sztuka?
Przy takiej pogodzie nie ma sensu robić niczego spektakularnego, więc decydujemy się na obiad. Ruszamy do Wilczej Jamy, do której powstania Kacper przyłożył swoją rękę. Kolejka przed wejściem skutecznie nas jednak zniechęca do tego pomysłu. Stawiamy więc na miejsce, które ja zdążyłam już kiedyś przetestować – Zajazd pod Caryńską. Wsuwam placek po cygańsku w trybie ekspresowym. Kacper zamawia kwaśnicę i gulasz z baraniny. Kiedy wychodzimy z lokalu pogoda jest już przyzwoita, ruszamy więc w stronę rezerwatu pokazowego żubrów w Mucznem. Trasa jest krótka, ale na jej końcu bez trudy dostrzegamy najpierw dwa, a potem już cztery żubry. Piękne, stateczne kolosy, które nic sobie nie robią z obecności ludzi. Jedziemy dalej i zupełnie przypadkiem trafiamy na kolejną atrakcję – platformę widokową do obserwacji bobrów! I to jest już prawdziwy hit, bo bobra widziałam tylko raz w życiu – w pobliżu Nidzicy, zabitego przez samochód. Wdrapujemy się na platformę, kiedy zaczyna się kolejna ulewa. Wpatrujemy się w wodę i… jest! Dorodny bóbr w regularnych cyklach wyłania się na powierzchnię, krąży i daje nura pod wodę. Stoimy tam dobre 20 minut, czekając na kolejne wynurzenia. A mnie rozpiera radość, że mamy tyle szczęścia. No bo, tak szczerze, jak często udaje Wam się zobaczyć bobra, nawet siedząc w pobliżu żeremi?
I tak w zasadzie mija nam cały dzień w Bieszczadach, w których pogoda faktycznie zepsuła się na dobre. Kupujemy więc lokalne piwo z wytwórni Ursa Maior, znajdujemy kolejny parking, na którym będziemy spać, raczymy się trunkiem, urządzamy sobie plenerowe kino w samochodzie (trzeci sezon Darka! <3) i planujemy niedzielę. Scenariusze są trzy: albo robimy odrobinę Bieszczadzkiego Worka (cała trasa to 27 kilometrów, nie zdążymy) albo idziemy na Połoninę Wetlińską albo… wracamy do domu, jeśli będzie lało. I lecimy spać.
Budzik nastawiony na 7. Sprawdzamy pogodę i wygląda na to, że burze zaczynają się dopiero o 10. Szybka kalkulacja: zdążymy na Połoninę Wetlińską, lecimy! Podjeżdżamy na parking, gdzie pan jest nawet ciut zdziwiony. Mówi, że dziś jeszcze nikt na szlak nie wyszedł. Szybko zakładamy buty i lecimy. Ze względu na przebudowę schroniska szlak, który ma prowadzić na szczyt w godzinę i 20 minut od początku meandruje. Do tego trasa jest bardzo wydeptana i podmokła po wczorajszych ulewach. Ślizgamy się po niej konkretnie, ale ostro pniemy się w górę. Im wyżej, tym bardziej chaotyczne stają się oznaczenia. Do tej pory nie miałam żadnych zastrzeżeń jeśli chodzi o Biesy. Tutaj naprawdę ciężko było się zgubić. Ale tym razem jest inaczej. Wychodzimy na połoninę, Wetlinę mamy tuż nad sobą, ale z każdej strony wyrasta zakaz i informacja o zmianie trasy szlaku wraz ze strzałkami. A do tego straszenie grzywną, jeśli przekroczymy szlaban. No więc idziemy dalej, jak cielęta podążając za czerwonym szlakiem, który nijak nie chce nas wyprowadzić na Wetlinę. Wędrujemy połoniną, otaczają nas góry, pod nogami mamy „jagodziwie”, które jest łudząco podobne do tundry w Laponii i Norwegii. Od razu mamy przyjemne retrospekcje z ubiegłorocznych wakacji. Jest naprawdę pięknie, a trasa zdecydowanie mniej daje w kość niż ta na Krzemieniec. W końcu docieramy na szczyt. Osadzkiego Wierchu… 😀 W sumie super, bo jest dość kameralny, no i wyższy niż Połonina Wetlińska. Nie ma co żałować, że taki jest finał tej wyprawy. Ale Bieszczadzki Park Narodowy mógłby jednak wziąć pod rozwagę fakt, że oznaczenia tym razem im nie wyszły i warto je troszkę zmodyfikować 😉
Ślizgamy się w dół, tym razem potykając się o ludzi, którzy tłumnie ruszyli na szlak. Jest ich naprawdę, naprawdę mnóstwo. A zejście, gdyby nie drewniane poręcze, mogłoby mnie kosztować utratę kilku zębów. Na szczęście finalnie ani raz nie ląduję na pupie 😀 Wracamy na parking, teraz już mocno zatłoczony. Deszczu jeszcze nie ma, ale dochodzi południe, a my musimy wracać. Tym razem przez Ustrzyki Dolne, gdzie znajduje się godna polecenia Restauracja Niedźwiadek. Zanim jednak pożegnamy Bieszczady mamy jeszcze jeden moment, który warto odnotować. W pewnym momencie widzimy, jak po naszej lewej stronie coś zaczyna się ruszać. To trzy dorodne jelenie pędzące po łące! Nigdy nie widziałam jelenia w naturalnym środowisku i jest to naprawdę niesamowite doświadczenie. Kiedy będziecie w Bieszczadach koniecznie się rozglądajcie. Zwierzęta naprawdę są tu tuż za granicą wzroku 🙂
Jeszcze ostatni przystanek przed Ustrzykami – Bieszczadzka Koza w Smolniku. Oboje z Kacprem mamy sentyment do kóz, a kozi ser to jeden z moich faworytów. Głaskamy więc szczęśliwe rogacze, które mają tu ogromny obszar do wypasu, robimy zakupy w sklepiku i jedziemy dalej (wyprzedzając fakty o jeden dzień: długodojrzewający i wędzony są DOSKONAŁE!).
W Niedźwiadku objadamy się konkretnie, bo jednak po dwóch dniach w górach człowiek staje się naprawdę głodny. Potem jeszcze mozolna trasa z Ustrzyk do Kielc i późnym popołudniem jesteśmy w domu. Koty trochę obrażone, ale szybko im przychodzi. A my śpimy jak dzieci tuż po 22. Dwa dni, a ile da się przeżyć! 🙂