Białoruś i Lubelszczyzna – weekend w klimacie wschodnim

Jako fanka piłki nożnej postanowiłam sobie, że nie ruszę się nigdzie do czasu, aż skończy się mundial. Mówiłam „nie” nawet górom. I wtedy padła propozycja, która z każdą sekundą stawała się coraz bardziej atrakcyjna. Zaczęło się od tego, że na pewno będzie na wschód, gdzieś za Lublinem. Od razu zaświeciły mi się oczy na myśl o znajdującym się tam trójstyku granic z Ukrainą i Białorusią. A potem okazało się, że od stycznia 2018 do tego drugiego kraju można wjechać bez wizy. I w tym momencie przepadłam.

Zaczęło się oczywiście od załatwiania formalności i dowiadywania się, jak to zrobić, żebyśmy nie zostali cofnięci na granicy. Na ten temat będziecie mogli przeczytać w osobnym wpisie, gdzie znajdą się praktyczne informacje dotyczące bezwizowego pobytu na Białorusi. A tutaj skupię się na samej relacji, żebyście mogli ocenić, czy warto.

Z Kielc wyruszyliśmy w piątek rano i skierowaliśmy się na Lublin. Ja nie byłam w tym mieście nigdy, a Kacper jak przez mgłę pamiętał, że coś tam robił dekadę temu. Czyli teren w zasadzie dziewiczy 🙂 Dość szybko dotarliśmy do pierwszego przystanku, zaparkowaliśmy w pobliżu centrum i ruszyliśmy na zwiedzanie. Pierwsze wrażenie, jeszcze zanim zobaczyłam stare miasto: mnóstwo zieleni! Wjazd od strony Kielc usiany jest parkami i terenami, na których rządzą drzewa, gęsto otaczając znajdujące się tam bloki i domy. A centrum? Uderza mnie to, że w dużej części znajduje się w ruinie. Jest tu całe mnóstwo stojących pusto zabytkowych kamienic w rozsypce. Wbrew pozorom, wygląda to fantastycznie.

Wszystkie polskie miasta upodabniają się do siebie w toku prac renowacyjnych, a Lublin wygląda zupełnie inaczej. Do tego w oknach większości tych zrujnowanych budynków znajdują się zdjęcia lub pokrywają je murale. Zostajemy tu tylko na leniwy spacer uliczkami i obiad, ale jest to naprawdę przyjemny czas. I w sumie właśnie z Lublina mam najwięcej ładnych zdjęć. Dalej o widok, który da się uwiecznić będzie już znacznie trudniej.

Z Lublina ruszamy w stronę Poleskiego Parku Narodowego, a konkretnie Starego Załucza. To właśnie tam można spotkać… żółwie błotne. Nazwijcie mnie ignorantką, ale do chwili, kiedy zaczęłam robić research szukając ciekawych miejsc do zobaczenia na Lubelszczyźnie nie miałam pojęcia, że w naszym kraju w naturze żyją żółwie. W Starym Załuczu znajduje się Ośrodek Dydaktyczno-Muzealny PPN, a tam sympatyczni pracownicy, którzy doradzili nam, którą ze ścieżek wybrać, by w krótkim czasie, jaki mieliśmy na Poleski Park Narodowy najlepiej poczuć jego ducha. Zanim ruszymy na szlak udajemy się jeszcze do znajdującego się obok budynku oczka wodnego, w którym odpoczywają żółwie.

Na tym terenie znajduje się też Ośrodek Ochrony Żółwia Błotnego, w którym inkubuje się jaja tych rzadkich gadów. Gdy małe żółwiki się wyklują, są wypuszczane na wolność. W pobliżu regenerują się też bociany, wiewiórka i kilka innych zwierząt, które potrzebowały ludzkiej pomocy. Ścieżka dydaktyczna „Żółwik” to naprawdę fajna atrakcja dla dzieci. Aż szkoda, że Miłosz nie bierze udziału w tej wyprawie, bo na pewno by mu się spodobało. Tak jak i kolejny punkt na liście, czyli ścieżka „Spławy”. Chociaż tutaj obawiałabym się go zabrać, bo zostaliśmy właściwie pożarci żywcem przez komary i końskie muchy, nie obyło się też bez kilku kleszczy. Myślę, że lepszym terminem na tę trasę jest jednak wiosna lub jesień.

Ścieżka zaczyna się w Starym Załuczu. Wchodzimy na szlak i przez kilkaset metrów idziemy zwykłą polną drogą. Po kilku chwilach rozpoczyna się trasa przez kładkę (takie samo rozwiązanie jak w Biebrzańskim Parku Narodowym). I tutaj zaczyna się coś naprawdę interesującego – przez prawie dwie godziny wędrujemy szlakiem przez bagna, torfowiska, skrzypowy las, łąki… Co chwilę zmienia się mikroklimat. Jest gorąco i sucho, chwilę później wilgotno i parno, by przerodzić się w mokry chłód i tak cały czas. Powietrze co chwilę zmienia swoją temperaturę i zapach, zmieniają się też widoki i odgłosy lasu. Na trasie spotykamy wygrzewające się na kładce jaszczurki i zaskrońce, uciekające do wody żaby bagienne i ptaki, przede wszystkim dzięcioły. Mniej więcej w połowie drogi do Ośrodka PPN znajduje się jezioro Łukie. Schowane w środku niczego,  z drewnianym pomostem, otoczone szuwarami. Tuż przy brzegu pływają łyski z młodymi. Cudowne miejsce, mogłabym tu spędzić więcej czasu, ale obsiada nas chmura gzów i musimy uciekać.

Jeszcze kilka kilometrów i wychodzimy obok Ośrodka. Okazuje się, że przez Stare Załucze przeszła ulewa. A u nas na bagnach spadło dosłownie kilka kropelek. Na szczęście 😀 Jeszcze tylko lody w budce vis a vis i ruszamy w kolejne miejsce, które trzeba dziś odwiedzić. Trójstyk nad Bugiem. Internet straszy, że jest on najtrudniej dostępny ze wszystkich sześciu polskich trójstyków (ja byłam póki co tylko na jednym – z Czechami i Słowacją). Wytyczne są bardzo mało precyzyjne: można się tam dostać rowerem lub kajakiem wzdłuż Bugu, trzeba szukać słupków granicznych o numerach 1083 i 1123… Bogaci tylko w takie informacje decydujemy się na partyzantkę. Oszczędzę Wam opisu tego, jak dokładnie wyglądało szukanie trójstyku w naszym wykonaniu, bo było ono zdecydowanie działaniem z cyklu „nie próbujcie tego w domu”. Muszę tylko w tym miejscu podkreślić, że ja zawiodłabym tu na całej linii, dała sobie spokój i rozgoryczona pojechała dalej, bo sytuacja wydawała się beznadziejna. A Kacper się zawziął i znalazł! 😀

Robię zdjęcia, kiedy drogę zachodzi nam pogranicznik. Chyba oboje spodziewamy się kłopotów, ale okazuje się, że jest to bardzo sympatyczny człowiek i nie ma do nas pretensji o okoliczności przybycia na trójstyk. Co więcej, zdradza nam, jaką trasą można się tu dostać bez trybu partyzanta (zaraz się tym z Wami podzielę, żebyście nie musieli działać na granicy prawa 😉 ). Podpytuję jeszcze, czy ma dla nas jakąś złotą radę, żeby udało nam się przejść na Białoruś, ale mówi to samo, co już i tak wiedziałam: „jak nie będą chcieli wpuścić, to nie wpuszczą”.

TRASA NA TRÓJSTYK NAD BUGIEM: Jedziemy do Włodawy i kierujemy się na ulicę Nadbużańską (jadąc na Orchówek mijamy kościół i skręcamy w boczną drogę obok sklepu AGA). Stamtąd droga prowadzi cały czas prosto, obok kopalni piachu i dalej. Potem wjeżdżamy na żwirową drogę leśną. Po ok. czterech kilometrach docieramy do ujęcia wody i wiaty z napisem „Trójstyk”. Tam znajduje się czerwony polski słupek, a po drugiej stronie widać słupek białoruski. Idziemy w prawo wzdłuż Bugu, gdzie po kilkudziesięciu metrach wyłoni się polski słupek z napisem „Bug”. Na drugim brzegu będzie słupek ukraiński.

Dzień ma się ku końcowi, czas poszukać noclegu. Booking.com odsyła nas tylko do Okuninki, więc postanawiamy tam zajechać i spytać o pokój na miejscu. Wjeżdżamy do miejscowości i od razu wiemy, że trzeba stąd uciekać. Okazuje się, że trafiamy do ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem. Takiego w najgorszym możliwym stylu – jarmark, tandeta i tłumy ludzi. W ogóle nie nasz klimat, zawracamy! Szybkie spojrzenie na mapę i decydujemy się podjechać do Sobiboru. Bo nigdy nie byliśmy i jest na końcu świata. Znajdujemy tam agroturystykę – stary drewniany domek, który kojarzy mi się z chatką Baby Jagi. Wieczorem nad głowami latają nam nietoperze, tuż obok w gnieździe stoi bocian, na moje kolana gramoli się mruczący kot. Nad głową księżyc w pełni, który odbija się w stawie. A skoro staw, to jest i rechot żab. I tak bez żadnego planu i rezerwacji, bez wakacji all inclusive tworzy się klimat, który zobrazowany w tych kilku zdaniach wygląda jak opis z powieści. Uwielbiam takie chwile 🙂

Tuż po 8.00 dnia następnego jesteśmy już w drodze na Sławatycze, czyli do granicy polsko-białoruskiej. Na pasie dla obywateli Unii Europejskiej są dosłownie cztery samochody (w przeciwieństwie do pasa dla ludzi spoza strefy – kolejka Białorusinów i Rosjan jest bardzo długa). Po polskiej stronie spędzamy jakieś 30 minut, po czym przejeżdżamy dalej. Telefony przestawiają nam się o godzinę do przodu, przychodzą smsy („Witaj na Białorusi! Za roaming zapłacisz miliony!”), robimy się trochę odcięci od świata (a przynajmniej ja, bo mój telefon na kartę blokuje się poza strefą Schengen – nie mam możliwości dzwonienia, odbierania połączeń ani odpisywania na wiadomości). Kontrola numer jeden: tak, jest nas dwoje. Kontrola numer dwa: wykrywacz metali. Kontrola numer trzy: paszporty, dowód rejestracyjny, dokumenty uprawniające do wjazdu. Miła pani w okienku życzy nam „szczęśliwej”, więc jesteśmy pewni, że się udało. Stoimy 30 minut. Kontrola numer cztery: paszporty, deklaracja celna (wypełniona online), uśmiech innej miłej pani, która idzie z dokumentami do budki. Patrzymy, jak jeden z pograniczników bierze na smycz wesołego psiaka i prowadzi go na spacer gdzieś poza zasięg naszego wzroku. Jeszcze kilkanaście minut i miła pani, która miała nasze paszporty mówi, że mamy przejechać za szlaban i stanąć z boku, po czym wsiada z nami do samochodu i wiezie nas na rewizję. Jest pies, rogatka i przeszukanie z prawdziwego zdarzenia, z opukiwaniem karoserii, podrzucaniem koła zapasowego, otwieraniem zbiorniczka z płynem do spryskiwaczy. W miarę upływu czasu celnicy się rozluźniają, zaczynają lekko żartować. Na koniec pan od psa pyta Kacpra, czy nie ma do niego żalu. Brakuje tylko przyjacielskiego uścisku dłoni 😀 Odwozimy celniczkę pod okienko. Pytam, czy teraz już wreszcie będziemy mogli wjechać na Białoruś. Uśmiecha się i mówi, że tak. Kontrola numer pięć: tak, nadal jest nas dwoje. Trzy godziny, ale było warto!

Nie liczyłam na to, że nam się uda. W zasadzie byłam praktycznie pewna, że nie ma szans. Dlatego w ogóle nie zrobiłam researchu – żeby się później nie frustrować, że nie zobaczę czegoś, co sobie upatrzyłam. Kacper przytomnie ściągnął mapę Białorusi offline i chwała mu za to! Bez mapy nie zdziałalibyśmy nic. Ja ze swojej strony od tygodnia ćwiczyłam się w rozszyfrowywaniu cyrylicy przy pomocy aplikacji na telefon. Dzięki temu byłam w stanie dekodować nazwy miejscowości i ulic oraz znaki ostrzegawcze. To też się przydało. Bez mapy i znajomości cyrylicy wjazdu na Białoruś nie polecam! Zwłaszcza że, w przeciwieństwie do wszystkich innych krajów, w których byłam, w tym Ukrainy, tutaj naprawdę ciężko jest o wifi. Zawsze za granicą kierowałam się na stację czy do kawiarni i mogłam się połączyć z siecią, żeby zrobić research czy dogadać się z Couchsurferami. Tutaj nie było o tym mowy. Byliśmy zdani właściwie tylko na siebie.

W ramach przejścia bezwizowego możemy się poruszać tylko po okręgu brzeskim. Kierujemy się więc najpierw na Brześć. Prowadzi do niego główna droga. Ładna, bez dziur, niezbyt zatłoczona. Wśród widoków przeważają pola, lasy i wioski z drewnianymi domkami. Wjeżdżamy do Brześcia i zaczynają się schody, bo nawigacja nie wyszukuje ani centrum, ani rynku. Na szczęście na jednym ze znaków udaje mi się rozszyfrować napis „centr”, więc ruszamy w tę stronę. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na stacji, żeby zatankować. Okazuje się, że paliwo nie poleci z dystrybutora, jeśli nie zrobi się przedpłaty. Czyli deklarujemy przy kasie, że chcemy zalać na przykład za 100 zł, płacimy, a jeśli tyle benzyny nie zmieści się w baku wracamy i odzyskujemy różnicę. Tłumaczy mi to starszy Białorusin, który mówi tylko po rosyjsku. Jest przesympatyczny, nie ma w nim żadnej niechęci do Polaków (co czasem zdarzało się na Ukrainie i Litwie). Mówi, że nie bardzo rozumie polski, ja jemu, że u mnie z rosyjskim też średnio, ale że łatwiej by mi było zrozumieć białoruski. Przepraszająco rozkłada ręce. „My prawie wcale nie mówimy po białorusku. Prawie go nas nie uczą w szkole”. Może coś źle zrozumiałam, ale jeśli nie, to brzmi naprawdę smutno. Naród ma swój język i go nie używa… Dlaczego?

W końcu trafiamy na deptak, który wygląda jak skrzyżowanie ulicy Sienkiewicza w Kielcach i zakopiańskich Krupówek. Bardzo długi szlak gastronomiczno-handlowy. I w zasadzie nic poza tym. W Brześciu znajdują się muzea, jest też fort, ale zgodnie stwierdzamy, że interesuje nas coś innego, czyli po prostu Białoruś jako taka. Kupuję magnes i pamiątki dla Miłosza, wchodzimy do sklepu, gdzie wyszukuję lokalne słodycze, siadamy w knajpce z regionalnym jedzeniem. Kacper zamawia czebureki z mięsem, ja wybieram dwa ciastka. Niestety, w moim przypadku szału nie ma. Są słodkie, suche i w ogóle nie charakterystyczne. Po jedzeniu zabieramy się za szukanie wifi, żeby zdecydować, co dalej. Na pewno nie chcemy zostawać w Brześciu, bo poza standardowymi turystycznymi atrakcjami nie zobaczylibyśmy raczej nic interesującego (zwłaszcza że nie umówiłam się tu z żadnym Couchsurferem, który mógłby nas poprowadzić mniej wydeptanymi ścieżkami). W Burger Kingu dogaduję się z kasjerkami w miksie polskiego, rosyjskiego i angielskiego. Jedna z nich chce mi udostępnić internet ze swojego telefonu, ale okazuje się, że się nie da. W końcu przypomina sobie o jednej kawiarni, w której jest wifi. Zapisuje mi adres i kierujemy się w tamtą stronę. Na miejscu zamawiamy lemoniadę z arbuza i ogórka (pycha!) i decydujemy, że skierujemy się na Prużanę, skąd przeskoczymy w stronę Puszczy Białowieskiej. Kacper bukuje nocleg w Zharkovshchinie i ruszamy.

Prużana to małe miasteczko z zespołem pałacowym, cerkwią, sukiennicami, synagogą. Poza tymi budynkami nie wyróżnia się w ogóle. Nie ma tam niczego charakterystycznego, brakuje klimatu i w zasadzie nie mamy weny, żeby się zatrzymać i pospacerować. Puszcza Białowieska jednak wygrywa. Kacper wpisuje Zharkovshchinę w nawigację i… coś jest nie tak. 64 kilometry i ponad dwie godziny drogi. I od tego momentu zaczyna się zwiedzanie Białorusi w trybie antyturystycznym. Jest to tak dziwna wyprawa, że praktycznie nie mam z niej zdjęć, chociaż spędziliśmy na obszarze od Prużany do Zharkovschiny prawie dobę. Ale zaraz po tym, jak ruszamy w dalszą drogę mam nieodparte wrażenie, że rozwaliliśmy system. Jak w jakiejś grze, w której można dojść do końca planszy i zobaczyć niedoróbki grafików. Za Prużaną kończy się Białoruś w wersji demo, przeznaczona dla turystów, a zaczyna się ten kraj w modelu bez lukru. Nadal jedziemy główną drogą, ale wystarczy spojrzeć na dowolną boczną drogę prowadzącą do znajdujących się w pobliżu miejscowości. Kilka metrów asfaltu, a tuż za zasięgiem wzroku żwir, często zaś po prostu polna droga z wyjeżdżonymi koleinami.

O ile wyjeżdżając z Brześcia na poważnie zastanawiałam się, czy Białoruś jest biedniejsza od Polski, o tyle teraz nie mam już wątpliwości. Poza strefą turystyczną zobaczyć można niemal wymarłe wsie z rozpadającymi się drewnianymi chatkami. Po Brześciu jeździły różne samochody – albo takie z wyższej półki albo pordzewiałe passaty. Tutaj aut albo nie ma wcale, albo są to przeżarte rdzą łady. Niektóre domki bronią się przed szarością krajobrazu – okiennice pomalowane są na niebiesko, czasem nawet na fioletowo. Zwykle wygląda to ładnie, sielsko, ale zdarzają się też takie potworki jak sztuczne plastikowe palmy w ogrodzie. Kwiatów ozdobnych właściwie nie widać. Jest sporo psów, które latają luzem. Same kundelki. Są też koty, jakieś inne niż nasze dachowce. Dłuższa sierść, nastroszone pędzelki na uszach. Takie małe żbiki. Przy domach często stoją kozy, są też wielkie stada krów i dużo koni. No i kury, które spacerują nawet po większych miejscowościach.

Gdybyśmy chcieli coś teraz zjeść, to nie ma na to szans. Znalezienie stacji benzynowej też graniczy z cudem. Dobrze, że zjedliśmy coś białoruskiego w Brześciu i że kupiłam jakieś pamiątki, bo na tym shopping będzie się musiał zakończyć. Zwłaszcza że nawigacja nie ma litości i nakazuje skręt w jedną z tych żwirowych bocznych dróg. Przez kilka pierwszych kilometrów jeszcze nie jesteśmy zaniepokojeni. Na dodatek to ominięcie głównego nurtu skutkuje wspaniałą nagrodą: dwoma krukami siedzącymi dosłownie na wyciągnięcie ręki. W Polsce widuję je tylko w górach, kiedy przelatują mi nad głową. I zdarza się to naprawdę sporadycznie. Na Białorusi zobaczymy ich co najmniej pięć. Będzie też zając, pustułki, myszołowy, lis, sarny przebiegające nam drogę w Puszczy, a nawet dzięcioł czarny. Dzika przyroda ma się tu naprawdę dobrze. Jeszcze kilka kilometrów po żwirze i zaczyna się off road. Jazda przez łąkę, a potem przez las. I to naprawdę jest oficjalna droga dojazdowa, zaznaczona na mapie. W pewnym momencie dojeżdżamy do zaoranego pola. Wygląda jak pustynia. I nie ma opcji, żeby przejechać ten odcinek inaczej niż po piachu.

Już przynajmniej kilka razy podziękowałam w myślach za to, że Kacper umie jeździć po dziwnych nawierzchniach. I że jego zupełnie nie offroadowy samochód postanowił dać radę. Jedziemy przez pole piachu, za nami kurz jak na rajdzie w Dakarze. Żeby tylko się nie zakopać… Udało się, znowu las. Ale jakaś mało uczęszczana droga, bo wita nas powalone drzewo. Jak off road, to off road, przecież to nie powód, żeby zawrócić. Teraz sobie wyrzucam, że nie przyszło mi do głowy zrobić zdjęcie z akcji usuwania kolejnych drzew z drogi i przejeżdżania przez krzaki, kiedy nie było opcji, żeby ruszyć kłody 😀 Niestety w końcu trasa staje się nieprzejezdna, a do miejsca noclegowego brakuje nam tylko dziewięciu kilometrów. Nawigacja nadal uparcie twierdzi, że możemy jechać i że to jedyna droga. Nigdy na żadnej ze swoich wypraw nie miałam tak silnego poczucia bezradności. Gubię się w lesie, nie radzę sobie z czytaniem map i dla mnie sytuacja jest beznadziejna. Gdybym była tu sama usiadłabym i zaczęła płakać. A Kacper się nie poddaje, tylko wnikliwie analizuje mapę. I ignorując nawigację po jakichś 40 minutach dowozi nas na miejsce 😮 Po drodze spotykamy jeszcze pograniczników, którzy sprawdzają nam paszporty i pozwalają jechać dalej. Znajdujemy się już w Puszczy Białowieskiej, blisko granicy z Polską. Choć nie jest to przejście, które możemy przekroczyć (ruch bezwizowy uwzględnia tylko cztery przejścia). Fajny akcent: na przystankach autobusowych znajdują się rysunki występujących tu zwierząt, czyli czasem dzik, czasem łoś, czasem wilk czy ryś.

Dojeżdżamy do końca wsi, w której mamy spać. Przed nami wyrasta brama i strażnica, z której wychodzi pani w mundurze. Kacper pokazuje jej na telefonie zdjęcie obiektu, w którym mamy spać i okazuje się, że to właśnie tu. Śpimy bezpośrednio w Puszczy, w dużym, ale i tak kameralnym obiekcie. Mamy do dyspozycji sporych rozmiarów pokój i wielki taras, nad naszymi głowami swoje gniazda uwiły jaskółki. Wszędzie słychać śpiew ptaków. Jest cudownie! No ale mundial trwa, nie można o tym zapominać, więc czas odpalić białoruską telewizję i zobaczyć, jak Urugwaj pokonuje Portugalię. Z ciekawostek: mecz przerywany jest reklamami piwa i tylko piwa. Na dodatek piwa bardzo kiepskiej jakości, z tego co udało mi się przetestować. Kacper stwierdza, że nie jest aż takie złe, ale ja się z tym nie zgadzam 😉

Dzwoni budzik, czas się zbierać. Przed nami jeszcze spacer po Puszczy Białowieskiej i droga na granicę (według nawigacji to trasa na trzy godziny jazdy). Pogoda się zepsuła. Jest zimno, wieje, pada. Wybieramy więc najkrótszy szlak i ruszamy przed siebie. Puszcza po stronie białoruskiej podobno nie jest tak mocno wycinana jak nasza. Białorusini doszli do wniosku, że natura sama poradzi sobie z kornikiem. Szczerze mówiąc nie widzę tej różnicy. Spacer jest przyjemny, spotykamy wspomniane już sarny, dzięcioła czarnego i kilka innych większych drapieżnych ptaków (niestety nie zdążyłam zauważyć, jakich konkretnie). Gdybyśmy mieli więcej czasu, chętnie przeszłabym się jeszcze trochę wśród drzew, no ale nie ma takiej opcji.

Kacper znów ignoruje nawigację i bezpiecznie dowozi nas do przejścia granicznego Połowcy – Piesczatka. Tym razem trwa to już zaledwie 1,5 godziny (bo nie ma kolejek). I tylko to pytanie polskiego celnika, jakby retoryczne: „To teraz często będziecie tędy przechodzić?” pozostaje zagadką.

Jeszcze obiad w Siemiatyczach (świetne dania regionalne w Pretex Bistro!) i lecimy na Kielce. Nie ma szans, żeby zdążyć na mecz Hiszpania – Rosja, więc słuchamy go w radiu. Brawo, Rosja! Do domu wpadamy akurat na początek spotkania Chorwacji z Danią. Dusza za Słowianami, ale serce też za piękną Danią. I tak mi szkoda Schmeichela…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *