Rzucić to wszystko. Bieszczady

Początek września 2015. W moim życiu trwają apokalipsy. Batalie sądowe z wtedy jeszcze mężem. Groźby, wyzwiska, przetrzymywanie Miłosza pomimo postanowień sądu, regularne wizyty policji. Nastawianie małego przeciwko mnie. Byłam naprawdę na skraju wytrzymałości. Zbliżał się weekend sądownie przyznany ojcu. Trzęsłam się na samą myśl o tym, co się będzie działo w chwili „przekazania” i co usłyszę od dziecka i od eksa w momencie oddawania. Wachlarz był dość szeroki. Stwierdziłam, że zwariuję, jeśli kolejny weekend spędzę w takim stresie, zafiksowana na jednym temacie.

Mój kolega Michał też miał wtedy ciężki czas, chodził przygnębiony i wiecznie smutny. W dodatku kilka dni wcześniej przyznał mi się, że nigdy nie był w górach. Przez całe swoje (jeśli dobrze liczę) 25-letnie życie. Poskładałam to wszystko w całość z jeszcze jednym aspektem: urodziłam się w Rzeszowie i nie byłam tam od 7 lat. Sięgnęłam po telefon:

– Michał, jesteś w stanie spać w samochodzie?

– No, chyba tak.

– Zabierz ciepłe ciuchy i kurtkę przeciwdeszczową. W sobotę jedziemy w Bieszczady.

Od razu się zgodził.

Wyjechaliśmy w sobotę o 10.05, od razu po przekazaniu Miłosza (na szczęście bez żadnych incydentów). Moim samochodem, z pokrzepiającą playlistą przygotowaną przez Michała. „Żebyś sobie mogła śpiewać po drodze, to ci szybciej zleci” – bo faktycznie, trasa była dłuższa niż wszystkie poprzednie. Liczyliśmy, że wyjdzie nam jakieś 250 kilometrów, na dodatek kiepskimi drogami. Plan był w gruncie rzeczy całkiem prosty: jedziemy „na Bieszczady„, robimy postój w Rzeszowie, żebym mogła zapalić świeczkę na cmentarzu i ruszamy dalej. „Może Ustrzyki, może Solina. No, pojedziemy za drogą po prostu”. Nocleg w samochodzie, rano podejście na którąś górę i powrót. Już samo to byłoby przecież fajne. Tymczasem efekt końcowy był nieco inny…

Około 14 dojeżdżamy do Rzeszowa. Musimy kupić gumiaki, bo leje strasznie, a nam jakoś nie przyszło do głowy, że jak natura, to i błoto. Później cmentarz, w zasadzie druga strona miasta. Czas się kurczy, tak jak żołądki – trzeba coś zjeść. Chodzimy z Michałem po rzeszowskim deptaku, szukając czegoś do zjedzenia. Ja drepczę dość nerwowo, bo kiedy jestem głodna, psuje mi się humor. Do tego jestem wegetarianką, więc opcja szybkiego znalezienia odpowiedniego lokalu nie jest prawdopodobna. Chodzimy, chodzimy, ja coraz bardziej podminowana. Na naszej drodze staje kelnerka z koszyczkiem cukierków i zaprasza nas do restauracji. Zniecierpliwiona nawet nie patrzę na menu, tylko rzucam, że jestem wegetarianką, więc raczej nic dla mnie nie mają. A ona na to: „wręcz przeciwnie! Mamy osobne menu dla wegetarian”. Myślę sobie: frytki i pierogi ruskie ze słoniną (taki standard). Patrzę i oczom nie wierzę! Jakieś placki warzywne, zupa krem z groszku, no cuda. Spojrzałam tylko porozumiewawczo na Michała i wskoczyłam do środka. A tam przepiękny, surowy, drewniany wystrój. Przyjemny zapach. Te kuszące placki warzywne w menu. Od razu je zamawiam.

Czekamy na jedzenie i rozmawiamy, kiedy podchodzi do nas mężczyzna. Mówi, że jest właścicielem tego lokalu („Połoniny u Misia i Rysia„), są świeżo po otwarciu i chciał przywitać się z gośćmi, czyli z nami. Od słowa do słowa dowiaduje się, że jesteśmy z Kielc, że ja jestem rzeszowianką, pierwszy raz od lat na „swoim” terenie, że ruszamy w Bieszczady. Pytam go żartem, czy jeśli będziemy spać w samochodzie, może nas zaatakować niedźwiedź. Oto, co odpowiada Piotr:

– A po co macie spać w samochodzie? Mam działkę pod Komańczą. Jest tam teraz mój tata. Zadzwonię do niego, będziecie mogli przenocować i pewnie wam jeszcze opowie coś o górach.

Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Patrzę na Michała i nie jestem w stanie nic wyczytać z jego twarzy. Będzie mnie miał za wariatkę, jeśli się zgodzę? Piotr przeprasza nas na chwilę i odchodzi od stolika. Rozpoczynamy naradę. Michał nie wie, co o tym myśleć. Ja mówię, że jeśli tylko on się zgodzi, to ja też. W końcu męska decyzja: Komańcza!

Dojeżdżamy na miejsce późnym popołudniem, jest już prawie ciemno. Wjeżdżamy na zadrzewioną działkę w samym środku niczego. To taka prawdziwa bieszczadzka głusza, bez naćkanych koło siebie domów. Do najbliższego sąsiada będzie pewnie z kilometr drogi. Na działce drewniany domek bez prądu i bieżącej wody. Za domkiem prawdziwa latryna z zasłonką i otworem w desce. Myślcie sobie co chcecie… ja poczułam, że jestem w idealnym miejscu.

Rozpoczęliśmy wieczór od pysznej zielonej herbaty i rozmów przy kominku. Towarzyszyła nam bardzo wiekowa, mała suczka. O ile mnie pamięć nie myli – Vega. Słuchamy historii powstawania tego domku, dowiadujemy się, że tata Piotra mówi po węgiersku, bo pracował na Węgrzech jako inżynier. Słuchamy opowieści o górach i zwierzętach, które tu żyją. Znajdujemy się u stóp Krasnej, którą nazwano tak, bo jesienią, kiedy słońce zachodziło, robiła się czerwona pod wpływem gry świateł. Teraz już się tego cudu nie zobaczy. Jak mówi nam gospodarz, Unia zapłaciła za wykarczowanie terenu i teraz zamiast drzew jest tam tylko trawa. Nagle pada propozycja: „Chcecie wejść na szczyt?”. Jest co najmniej 21, tata Piotra bierze ze sobą małą latarkę. Nad nami (naprawdę!) bezchmurne niebo i księżyc w pełni. No wyobrażacie sobie bardziej niesamowitą scenerię?

Weszliśmy, zeszliśmy, poszliśmy spać. Tata Piotra – niższy i mniej postawny od dwójki obcych, których wpuścił do siebie pośrodku bieszczadzkiego niczego. On się nie bał, nie baliśmy się i my. Obudziłam się nad ranem i wymknęłam się na zewnątrz, żeby posłuchać ciszy i powdychać to wspaniałe powietrze. A tam stał już tata Piotra. „Zobacz. Już dawno nie powinno ich tu być” – powiedział i wskazał ręką na STADO bocianów. Przynajmniej 20 ptaków obok siebie na jednej łące. Do tej pory zdarzało mi się zobaczyć najwyżej trzy. Widok absolutnie niezapomniany i tym bardziej niezwykły, że ptaki nie odleciały do ciepłych krajów.

Około 9 żarliwie dziękujemy i żegnamy się z tatą Piotra. Oczywiście nie chce słyszeć o żadnej zapłacie za nocleg. Kierujemy się w stronę Rzeszowa, ale na trasie widzimy znak na zabytkową cerkiew. Cudowna, drewniana, prawdziwe miejsce mocy. Niestety zamknięta, ale pewnie i tak nie moglibyśmy wejść – jako innowiercy. Ruszamy dalej i trafiamy do Sanoka. A tam znak, którego nie mogę zignorować: na muzeum Beksińskiego. Pierwszy raz zobaczyłam jakąś reprodukcję jego obrazu w liceum i od tego czasu mam go za najbardziej utalentowanego polskiego malarza. Nie jestem koneserem sztuki i się na niej nie znam, ale wiem, że Beksiński potrafi mnie poruszyć. Okazuje się, że na żywo powala na kolana. Żadna reprodukcja nie oddaje tych kolorów, tego przekazu. Ogień na obrazie po prostu płonie, jakby można się było nim poparzyć. Wychodzę z muzeum wstrząśnięta.

Kolejny znak: Muzeum Budownictwa Ludowego. Czyli skansen ziemi podkarpackiej! Myślimy, czy by nie wejść, ale trochę szkoda nam już na bilet. Kupujemy sobie po proziaku (placek z mąki, wody i sody, którego smak pamiętam z dzieciństwa), oglądamy pamiątki. Wdaję się w życzliwą pogawędkę z jednym ze sprzedawców i – znów – od słowa do słowa coś wynika. Mówi, żebyśmy w kasie skansenu powiedzieli, że mamy coś dla kierownika poczty, a wpuszczą nas bez biletu. Tylko musimy się szybko uwinąć. Działa! Wpadamy, rozglądamy się, kupuję sobie ręcznie robione kolczyki z zasuszoną czterolistną koniczyną (dla Miłosza zdobyłam wcześniej plastikowe żołnierzyki na dworcu w Rzeszowie) i wychodzimy. Robi się późno, czas wracać. Jesteśmy w Kielcach prawie w ostatniej chwili. Ja umęczona strasznie – jak to kierowca po długiej (na moje ówczesne standardy) trasie. Ale rety, jak było warto!

Dzwoni dzwonek. To Miłosz z ojcem. Już od drzwi słyszę płacz małego: „Nie chcę do mamy! Nie chcę!”. Uśmiecham się do niego i mówię: „A wiesz, gdzie musiałam robić siku? Do dziury w ziemi!”. Miłosz wybucha śmiechem. Wszystko będzie dobrze.

10 comments on “Rzucić to wszystko. Bieszczady

  1. Pani Agnieszko
    Z przyjemnością przeczytałam Pani tekst o wyprawie w okolice Bieszczadów, jako, że jestem fanką tych gór (bywałam tam corocznie przez…24 lata!) Mam taką uwagę: Pani nie była w Bieszczadach! To tylko przedgórze bieszczadzkie. Prawdziwe Bieszczady to Ustrzyki Górne, Wetlina, Cisna (to miejscowości) Z tamtych miejsc-, wejścia na połoniny (wetlińską i caryńską),lub szlakiem „do żrodeł Sanu”, na Tarnicę, wielką i małą Rawkę…To są prawdziwe Bieszczady! Proszę tam wrócić, zwłaszcza jesienią! Piękne są także Bieszczady po stronie ukraińskiej- piękne i bardzo dzikie!

    1. Pani Danuto, bardzo dziękuję za ciepłe słowa, a jeszcze bardziej za uwagi. Bo ja, niestety, z Bieszczadami na razie za wiele nie miałam wspólnego. Czas nadrobić. A dzięki Pani już mam zarys planu tej wycieczki. Pozdrawiam serdecznie!

  2. Na Twojego bloga natknąłem się przez przypadek na onecie. Fajne wpisy, które miło się czyta. Będę tu stałym gościem.
    Co do Bieszczadów zgadzam się z Panią Danutą. Jeżdżę tam nieco krócej bo tylko od 6 lat 🙂 Bieszczady to najpiękniejsze miejsce na ziemi (jeśli chodzi o góry). Jesień ze swoimi kolorami i zima to coś co trzeba zobaczyć na własne oczy bo żadne zdjęcie tego nie odda. Wiosna i lato też mają swój urok. Połoniny są piękne o każdej porze roku 🙂 A z miejsc poza połoninami poleciłbym Muczne (zagroda żubrów) Tarnawę niżną i wyżną, Bukowiec i nieistniejącą wieś Beniowa. Fajny klimat,cisza i spokój. Nie ma wielu turystów. I tam czuć według mnie jeszcze te dzikie Bieszczady. Ale to tylko mała cząstka tego co można zobaczyć. Dużo bym mógł pisać i opowiadać 🙂 Kocham to miejsce!!! Jeśli miałabyś jakieś pytania odnośnie Biesów to chętnie służę pomocą 🙂 Rozgadałem się trochę 😉
    Pozdrawiam serdecznie!!

    1. Hej hej, bardzo mi miło, że się pojawiłeś i masz ochotę zostać 🙂 I dziękuję za wytyczne. Odezwę się na pewno, bo marzą mi się Bieszczady jeszcze w tym roku. Wczoraj natknęłam się jeszcze na wpis o Pogórzu Przemyskim. Byłeś? Polecasz? Mam w niedalekiej przyszłości zaplanowany wypad jednodniowy Jarosław, Przeworsk, Przemyśl, więc pogórze mogłabym przedreptać przy okazji. Pozdrowienia z gór świętokrzyskich! 🙂

  3. Na Pogórzu jeszcze mnie nie widzieli, mimo, że daleko nie mam do Przemyśla (jedyne 250km) 🙂 może kiedyś. Polecałbym Beskid Niski. To takie małe Bieszczady. Nie ma może widoków jak w Biesach ale mają swój klimat. Dziko, turystów jak na lekarstwo nawet w sezonie, puste szlaki, dużo cerkwi i opuszczonych nieistniejących wsi (pozostałości po akcji Wisła), wioska łemkowska z chyżami (Nowica – po polsku nie pogadasz bo sami Łemkowie), lasy obfite w grzyby. Cisza i spokój. Jak to mówią : „Beskid niski sercu bliski ” 🙂 Z ciekawostek dodam, że w miejscowości Bielanka Pan Smarzowski kręcił „Dom Zły” a nie w Bieszczadach jak jest przedstawione na filmie 🙂 Fajnie pogadać z kimś kto ma podobne pasje 🙂
    Pozdrawiam z pochmurnego i deszczowego Krakowa.

    1. Beskid Niski też mi właśnie wczoraj wyskoczył. Wstyd się przyznać, ale nawet nie wiedziałam o jego istnieniu… Grzyby, cisza i Łemkowie – jadę tam! Jestem pewna, że możesz mi jeszcze wiele takich inspiracji podrzucić. Odzywaj się 🙂 A najlepiej chodź na fanpage, tam często pytam o coś godnego uwagi w regionach, w które się wybieram.

  4. Mogę podrzucać bo nie da się wymienić wszystkiego. Z resztą sam jeszcze nie zobaczyłem wielu rzeczy czy to w Bieszczadach czy Beskidzie 🙂 mimo pobytów 2 tygodniowych. Wiele jeszcze przede mną. Niestety nie posiadam konta na fb także na fanpage niestety nie wejdę a otwierać nie mam zamiaru bo jest mi nie potrzebne. Ostatnio usłyszałem, że jestem zacofany bo nie mam konta na twarzo-książce 🙂 Jeśli masz pytania pisz na maila. Chętnie odpowiem na pytania i mogę też zdjęcia podesłać z danych miejsc, miejscowości lub regionów (oczywiście tam gdzie byłem i robione przeze mnie).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *