Opuszczone, zrujnowane, zapomniane w świętokrzyskim

Posypało śniegiem, temperatura spadła dość znacząco i zwykłe wyprawy z Miłoszem stały się trudniejsze do zrealizowania. W zeszłym roku o tej porze nasz sezon turystyczny już się zakończył, wróciliśmy do jeżdżenia dopiero pod koniec lutego. W tym roku jakoś nie potrafię sobie wyobrazić tego, że po prostu przysiądę w domu i niczego już przez najbliższe miesiące nie odkryję. I postanowiłam pójść nieco inną drogą.

Zaczęło się od Korony Gór Świętokrzyskich, czyli 28 najwyższych szczytów z naszych poszczególnych pasm. Gór na tyle małych i niewymagających, że bez większego wysiłku można zdobyć je na przełomie jesieni i zimy. I tak, drugi raz w tym roku, wylądowałam na szczycie Łysicy (będącej też w Koronie Gór Polski), po czym padło na znajdujący się w Kielcach Telegraf.

fot. Łukasz Łon

Tutaj cel był ambitniejszy – razem z ekipą weszliśmy na szlak i zaczęliśmy szturm już po zmroku, wyposażeni w czołówki. Nie wiem, jak to się stało, że wcześniej nie próbowałam robić takich rzeczy. No, może poza zejściem z Połoniny Caryńskiej po zachodzie słońca, kiedy serce na chwilę mi stanęło przez zwierzę czające się w lesie. Na drodze na Telegraf obyło się bez takich atrakcji, za to klimat był wyjątkowo mroczny (zwłaszcza że szliśmy niedługo po przejściu orkanu, więc na trasie leżało sporo powalonych drzew). Co więcej, udało nam się dotrzeć do położonego po drugiej stronie góry radzieckiego cmentarza, o którego istnieniu nie miałam pojęcia (jak pewnie większość Kielczan).

Potem doszły eksploracje opuszczonych miejsc na terenie województwa. A zaczęło się od wyprawy nad Szmaragdowe Jeziorko w Wiśniówce. Obok niego znajduje się drewniany budynek starej szkoły podstawowej. Już z zewnątrz wyglądał kusząco, więc zaczęliśmy zaglądać do środka, obeszliśmy budynek dookoła, aż tu nagle… uchylone okno. Nie byłam w stanie się powstrzymać. Trzeba było lawirować wśród wystających z framugi szkieł, a później ostrożnie stąpać po zapadającej się podłodze, ale sam klimat miejsca był tego wart. Na mnie największe wrażenie zrobił malunek jednego z dzieci. Obok rysunków gór i krajobrazów znalazła się akwarela z czarnowłosym chłopcem siedzącym w fotelu. Nie wiem, może to efekt wilgoci, która rozmyła pierwotny kształt, ale ja na tym obrazku widziałam, wypisz wymaluj, Damiena ze starej wersji horroru „Omen”. Niesamowite przeżycie. Oczywiście nie polecam, bo to ciut niebezpieczne i średnio legalne 😉

fot. Adrian Mirgos

Kolejny weekend nadal w klimacie horroru, tym razem „The Blair Witch Project”. Po zmroku dotarliśmy na parking koło parku „stadion”, czyli lasu rozciągającego się pomiędzy Pakoszem, Biesakiem i Białogonem. Zaopatrzeni w czołówki, pierwotnie mieliśmy tylko wspiąć się na Pierścienicę, czyli górę, na której do 2006 roku znajdowała się stara skocznia narciarska. Ze szczytu widać panoramę Kielc, która w nocy wygląda szczególnie ładnie (uwielbiam światła miast, są wtedy o wiele bardziej magicznie niż za dnia).

Coś nas podkusiło, by jednak zejść z góry drugą stroną, wchodząc na czarny szlak. Bez wody i prowiantu, bo to przecież tak tylko na chwilę. Dość szybko natrafiliśmy na pomnik ofiar hitlerowców, pamiątkowe tablice i kamienie z wyrytymi na nich sentencjami różnej treści. Mnie osobiście dotknęła ta, którą widzicie poniżej, dlatego przy tym kamieniu spędziłam dłuższą chwilę.

Skoro już i tak byliśmy na szlaku, jakoś nie czuliśmy potrzeby, żeby zawracać. Zwłaszcza że niedaleko znajdowały się też zrujnowane budynki, z których korzystali szkolący się tu niegdyś żołnierze.

Od budynków wojskowych było już z kolei całkiem blisko do rezerwatu Biesak-Białogon, do którego udało mi się dojść tylko raz za dnia. Każda kolejna próba kończyła się niepowodzeniem. Kluczyłam w okolicach i nie mogłam trafić na źródełko. I tak to stało się kolejnym oczywistym celem ekspedycji. Na trasie czekała nas przygoda, która z perspektywy czasu wydaje się co najmniej ryzykowna, ale wtedy jakoś nie wyczułam zagrożenia. W samym środku niczego w błocie stała zakopana na amen corsa, obok przycupnęło trzech młodych chłopaków w polo. Po krótkiej wymianie zdań dowiedzieliśmy się, że jeden z nich zorganizował sobie off road, utknął, po czym wrócił z kolegami, którzy mieli go holować. Pomijając fakt, że misja była z góry skazana na porażkę, co najmniej 2/3 składu nie nadawało się do prowadzenia żadnego pojazdu. Na dodatek znajdowaliśmy się blisko jednostki policji i mieliśmy na głowach czołówki, więc spanikowani „koledzy” mogli zareagować agresywnie. Na szczęście nic się nie stało, poszliśmy dalej, a corsa została ostatnio gwiazdą internetu…

Zaczęło się intensywne poszukiwanie rezerwatu. Udało nam się dotrzeć do niego od strony dwóch urwisk, podczas kiedy naszym celem było znalezienie się na dole. Tam trafiliśmy dopiero za trzecim razem. Haczyk pojawił się, kiedy postanowiliśmy od rezerwatu… odejść. Pomimo GPSa okazało się, że nie jest to wcale tak proste. Zbaczaliśmy ze szlaku, szliśmy wpław przez las, wspinaliśmy się na góry, robiliśmy downhille w sam środek niczego, by co chwilę i tak wracać do jeziorka. To, w połączeniu z brakiem wody i egipskimi ciemnościami wywoływało gęsią skórkę. Błądzenie poza szlakiem w lesie trwało kilka godzin. Dopiero kiedy wyszliśmy na Pierścienicę mogliśmy odetchnąć z ulgą. Nie było jeszcze co prawda tak zimno, żeby nie wytrzymać w lesie do rana, ale od tego momentu nie ma mowy, żebym wybrała się do lasu bez wody. Na co i was uczulam.

Kilka dni po wyprawie odwiedziła mnie Couchsurferka z Czech, Klara. Od słowa do słowa i okazało się, że też uwielbia eksplorować opuszczone miejsca. A ja miałam wciąż jeszcze nieodnaleziony kamienny krąg w Nowinach… Oczywiście właśnie tam się wybrałyśmy. Oprócz samego kręgu na miejscu znalazłyśmy też zrujnowane budowle należące do cementowni i dwa kominy. Teren bardzo imponujący, spacerowałyśmy z przyjemnością. Ze względu na to, że Klara jest fotografem (zapraszam tutaj), teraz przemówią jej zdjęcia.

fot. Klara Drenceni

 

fot. Klara Drenceni

 

fot. Klara Drenceni

Kilka dni później znów drogi zaprowadziły mnie w to samo miejsce, dzięki czemu dowiedziałam się, że ruiny używane są też do wspinaczek. Niestety, to już ostatnie chwile, żeby ruszyć na nie z linami, bo od 1 stycznia rozpocznie się wyburzanie budynków. Jeśli chcecie je zobaczyć, to już naprawdę ostatni dzwonek.

I wisienka na torcie, zamykająca temat na dziś (13.12). „Mars”, czyli kopalnia w Kowali. Otwarto tam taras widokowy, z którego można spojrzeć w dół na kamieniołom. Szczególnie atrakcyjnie wygląda to w nocy, ze względu na oświetlenie. Widok faktycznie fajny, chociaż bardziej zauroczyły mnie kosmiczne maszyny widoczne z drogi.

Tyle udało mi się zobaczyć i przeżyć w ciągu niespełna miesiąca, z przerwą na weekend na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i wypadem na Ponidzie. Wszystko w obrębie 15 km od Kielc. Argument, że w okolicy nie ma nic ciekawego (słyszę go bardzo często od Kielczan i przejezdnych) można sobie schować. Jest tego całe mnóstwo, dla tych, którzy wiedzą, jak patrzeć 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *