Góry jesienią – Beskid Śląski z dzieckiem

Jesień potrafi wpędzić w depresję. Zwłaszcza jeśli tuż po tym, jak skończą się wakacje i ciągłe podróże zaczynają się ulewy i pogoda tak zła, że każdy mój plan wyjazdowy bierze w łeb. Miał być Karpacz i góry kaczawskie, Beskid Makowski, nawet Bieszczady. A był kocyk, biała herbata i oglądanie filmów przyrodniczych. Przez dobry miesiąc. Oboje z Miłoszem zaczynaliśmy już wariować i nawet odwiedzający nas Couchsurferzy nie zagłuszyli potrzeby, żeby wreszcie się ruszyć. Pewnego dnia obudziłam się z myślą: dość! Powiedziałam małemu, że dziś wychodzimy w dzicz nawet jeśli będzie ulewa. Założyliśmy treki, spakowaliśmy peleryny przeciwdeszczowe, pojechaliśmy samochodem do lasu i… przestało padać. Ba, nagle wyszło słońce. Potraktowałam to jak znak i powiedziałam, że orkan nie orkan, w piątek ruszamy! Pierwszy raz od końcówki sierpnia, kiedy ja wróciłam z Finlandii, a Miłosz od ojca.

  • W Beskidzie Śląskim są miejsca, które nadają się dla dzieci także jesienią.
  • Ciekawym pomysłem jest skorzystanie z którejś z kolejek linowych – my wybraliśmy tę na Dębowiec i Szyndzielnię.
  • Jesienią szlak wygląda wyjątkowo pięknie i nie ma ryzyka, że będziemy wędrować w tłumie turystów.

Pozostawała jeszcze kwestia wyboru miejsca. Miało być względnie blisko, z pewnym noclegiem i górami. Zwykle w takiej sytuacji wybieramy Nowy Sącz, ale tym razem potrzebowaliśmy nowości (no dobra, ja potrzebowałam. Miłosz po prostu chciał ruszyć w podróż i łazić w trekach 😉 ).  Kilka tygodni wcześniej dostaliśmy zaproszenie od Mariny, Rosjanki z Kazania, która jest współlokatorką mojego brata. Do Katowic. A z Katowic to już prosta droga do Bielska-Białej, którego nigdy nie widziałam i Beskidu Śląskiego. Dopytałam Mariny i Mariusza, czy możemy się u nich pojawić, z bratem ustaliłam też, że jedzie z nami w góry. „O ile nie będzie lało”. Plan wyjazdu opracowałam w poniedziałek, a każdy kolejny dzień przynosił coraz większe zwątpienie. Załamanie pogody od środy. Orkan Ksawery od czwartku. Ulewy przez cały weekend. Kiedy Ksawery wył za oknem w nocy z czwartku na piątek uświadomiłam sobie, że już raz to przerabiałam. Orkan Tomasz ścigał nas przez całą drogę w lutym. Też na Śląsk. Nie przeszkodziło nam to spędzić wspaniały czas. Może tym razem nie będzie gorzej?

W piątek zapowiedziałam Miłoszowi, że wcześniej odbiorę go z przedszkola. „Będę przed podwieczorkiem”. To była jego pierwsza wyprawa, odkąd chodzi do nowego przedszkola, w którym nikt jeszcze nie wie, że mały podróżuje. Kiedy przyszłam o 13.00 pozostałe dzieci z grupy zrobiły wielkie oczy. Wyszliśmy z Miłoszem z sali i usłyszałam: „Mamo, nikt mi nie wierzył, że wyjdę przed podwieczorkiem. Mówili, że kłamię, jak im powiedziałem, że jadę do Mariny”. „Ale dlaczego myśleli, że kłamiesz?”. „Bo mówią, że nie ma takiego imienia – Marina”. Nie tak dawno temu rozmawiałam z Szymkiem Radzimierskim – podróżującym 11-latkiem. Opowiadał mi o tym samym. Często nie mówił kolegom ze szkoły o tym, gdzie był i co robił, bo nie chcieli mu w to uwierzyć. Dlatego założył bloga. U nas to niedługo też będzie tak działać, mam nadzieję. Autentycznie zrobiło mi się przykro na myśl, że dzieci wyśmiewają Miłosza, kiedy chce im opowiedzieć o naszych przygodach, czyli w zasadzie o swojej pasji. Bo że podróże są jakiego przyjemnością nie mam najmniejszych wątpliwości.

Przenieśliśmy bagaże do samochodu, zapięliśmy pasy, zrobiliśmy obowiązkowe selfie i… w drogę! Ależ to była przyjemność. Miłosz dostał do ręki przewodnik po województwie śląskim (który podarowały nam kiedyś Kasia i Asia, odwiedzające nas w ramach Couchsurfingu) oraz naklejki do zaznaczania interesujących miejsc. Kolejne 30 minut drogi spędził na wynajdywaniu zdjęć i opowiadaniu mi, co to takiego i dlaczego warto tam pojechać. Okazuje się, że co drugie zdjęcie było niesamowicie interesujące i bezdyskusyjnie musimy się tam wybrać 😉

Kiedy tylko przeskoczyliśmy ze świętokrzyskiego do śląskiego wklepałam w nawigację najbliższą piekarnię Ziarenko. To tam kupiliśmy w lutym nasze pierwsze piszingery i zakochaliśmy się w ich smaku. Łakomstwo popłaca, zamiast standardową trasą na Zawiercie pojechałam na Wolbrom. W efekcie przejechaliśmy przez Park Krajobrazowy Orlich Gniazd, czyli drzewa, pagórki, bezludzie. Ale to nie wszystko. Nagle wyszło słońce, które przeświecało przez różnokolorowe liście. Brzmi banalnie, ale my po tych tygodniach siedzenia w domu byliśmy autentycznie oczarowani. Złota polska jesień to naprawdę piękny czas. I jeszcze te piszingery pałaszowane w trasie… 😀Do Katowic dojechaliśmy około 19.00. Marina i Mariusz mieszkają w pobliżu Bogucic, do których pojechaliśmy w wakacje, żeby zobaczyć mural z Kukuczką. Bardzo podoba mi się stare śląskie budownictwo, dlatego teraz planowałam, że zobaczymy przy okazji Nikiszowiec i Giszowiec. Niestety, nie wyrobiliśmy się. Zrobimy to następnym razem. Ze względu na to, że przyjechaliśmy praktycznie na porę spania Miłosza, zjedliśmy tylko ugotowaną przez Marinę kolację, chwilę pogadaliśmy i zaraz znaleźliśmy się już w łóżkach. Udało mi się jeszcze namówić współlokatorkę mojego brata, żeby razem z nami ruszyła w góry następnego dnia. Odkąd mieszka w Polsce (a minął już rok) nie była jeszcze na szlaku. Trzeba było coś z tym zrobić i zaszczepić w niej chęć do podróżowania po kraju (zwłaszcza że chętnie jeździ na szybkie wypady do Czech, Austrii czy Włoch).

Budzik nastawiliśmy na 7.00, żeby jak najwcześniej wyruszyć i zobaczyć tak dużo, jak się uda. Wiedziałam, że to nasz jedyny dzień na zwiedzanie. W niedzielę do południa powinniśmy wyruszyć z powrotem do Kielc. Przed wyjściem z mieszkania Mariny i Mariusza zasiadamy jeszcze do stołu na wspólne śniadanie. Marina usmażyła nam naleśniki! Jak tu jej nie uwielbiać? 🙂 My lubimy się od pierwszej chwili, kiedy w zeszłym roku przyjechała z Mariuszem, żeby zobaczyć Kielce, ale Miłosza wtedy nie było. Okazuje się, że Marina jest spełnieniem jego marzeń o idealnej cioci – pysznie gotuje, czyta bajki, przytula, bawi się, a do tego rozumie go nawet jeśli mały mówi do niej po polsku. Po prostu odpowiada „jakoś tak dziwnie”. Ale są w stanie się ze sobą dogadać.O 9.00 jesteśmy już w samochodzie i ruszamy na Beskid Śląski. Wczoraj wieczorem przewertowałam przewodniki i wytypowałam kilka miejsc – Czantorię, żeby wejść na coś wyższego, wjazd na Szyndzielnię (jako atrakcję dla małych i dużych – ja też nigdy nie wjeżdżałam), Szczyrk, żeby chociaż spojrzeć na znajdujące się w Koronie Gór Polski Skrzyczne i ewentualnie zdobyć przy okazji Klimczoka oraz zamek w Żywcu. No ale plany sobie, a rzeczywistość sobie. W zasadzie kiedy tylko wyjechaliśmy z domu zaczęło wiać i zacinać deszczem. Myślałam, że Mariusz zarządzi powrót, ale na szczęście nie było aż tak źle. Za to już stało się jasne, że Czantorii podlanej ulewnymi deszczami lepiej z dzieckiem nie ruszać.

Nie znam Beskidu Śląskiego, więc przez pół drogi siedziałam na telefonie szukając alternatywy – góry, którą można zdobyć nawet w takich warunkach. Zawzięłam się strasznie, żeby jednak stanąć na jakimś szczycie. Już nawet nie chodziło o moją satysfakcję, a bardziej o to, żeby Miłosz nie wybił się z rytmu. Żeby regularnie chodził po górach i uważał to za część naszego „grafiku”. Ostatecznie znalazłam rozwiązanie, które w normalnej sytuacji w ogóle by mnie nie satysfakcjonowało, ale tym razem nie bardzo mogłam wybrzydzać, jeśli chciałam dopiąć swego. Całkowicie bezproblemowe wejście na szczyt dla dziecka w czasie ulewy zapewnia położona w Ustroniu Równica. Właściwie 3/4 drogi pod górę pokonuje się samochodem i zostaje do przejścia trasa długości 15 minut. Miałam poczucie porażki, kiedy tak wjeżdżaliśmy na szczyt jak leniwi ludzie jeżdżący w góry tylko po grzańca, oscypka i Krupówki, ale trzeba było uczciwie przyznać, że byliśmy pokonani przez pogodę. Lepszy wjazd na Równicę niż powrót do domu i oglądanie bajek na YouTube, prawda? Kiedy wysiedliśmy z samochodu otoczyło nas zimne, wilgotne powietrze i mgła gęsta jak mleko.Ruszyliśmy asfaltową drogą zatrzymując się przy miejscach, z których przy normalnej widoczności pewnie widać było ładną panoramę i żartowaliśmy, jak pięknie wygląda. A potem… zgubiliśmy szlak. Szliśmy przez las szukając szczytu, szuraliśmy liśćmi, zachwycaliśmy się mgłą, ciszą, całkowitą ciszą, bo poza nami nie było tam nikogo.Szliśmy ponad 30 minut, gdy nagle las się przerzedził, znaleźliśmy się na wykarczowanym terenie i… wyszło słońce. Cała mgła wyparowało i naszym oczom ukazało się to, co było przed nami przez cały czas ukryte. Przecudna górska panorama. Gdybyśmy widzieli teren od początku, byłby po prostu ładnym widoczkiem. Ale my do tej pory nie wiedzieliśmy, co się przed nami znajduje, mogliśmy się tylko domyślać. Dzięki temu widok ze szczytu zrobił na nas ogromne wrażenie. Nie tylko na starych, Miłosz też stał oczarowany, jakby nie mógł uwierzyć, że ta panorama była cały czas przed naszym nosem 🙂

W kilka minut znaleźliśmy się na szczycie Równicy i tam znaleźliśmy szlak, który prowadziły nas przez 15 minut na szczyt. Nie wiem, jak udało nam się go zgubić i wydłużyć trasę do 30 minut, ale tak to ja się lubię gubić i nie mam nic przeciwko! Leniwym krokiem schodzimy na dół, na parking. Widoki cały czas są bardzo urokliwe, ale na szlaku robi się dość gęsto. Jest pogoda, są i ludzie w górach.

Na parkingu, który wcześniej był wyludniony i ukryty we mgle teraz roi się od turystów. Są sklepy z pamiątkami, autokary, kucyk, na którym można się przejechać. Są i grillowane oscypki. Nie ma mowy, żeby sobie ich odmówić. Miłosz pokochał oscypki, kiedy dostał kawałek od bacy na Polanie Rusinowej. Teraz przez całe zejście z Równicy powtarzał, że trzeba znaleźć oscypka, bo jesteśmy w górach. Ja górskimi serami nigdy nie pogardzę, a Marina nigdy nie jadła. Kiedy dochodzi do nas zapach, od razu kierujemy się w stronę wiaty. My z Mariną wybieramy oscypki z żurawiną, Miłosz decyduje się na wersję saute. I zjada swoją porcję w ekspresowym tempie. No cóż, oscypek najlepiej smakuje w górach. Taka prawda.

Zanim ruszymy dalej jeszcze ostatni raz łapiemy słońce nad Beskiem Śląskim. Nie chce nam się wierzyć, żeby taki widok pozostał z nami do końca wyprawy. Trafiło nam się okno pogodowe, które trzeba maksymalnie wykorzystać i nacieszyć nim oczy. No to jeszcze raz, widok z Równicy. Tym razem już z samego parkingu. Prawda, że pięknie?

Z Ustronia jedziemy prosto do Bielska-Białej. Od razu wpada mi w oko ze względu na stare kamienice, zgrabne uliczki i zieleń. Ale w pierwszej kolejności „zdobywamy” Szyndzielnię. Rozważam opcję, żeby wejść na nią o własnych siłach, ale zasięgam języka i okazuje się, że po prostu się nie wyrobimy. Jest już po 14.00, a wspinaczka na szczyt zajmie nam pomad dwie godziny. Jeśli dodać do tego czas na pamiątkowe zdjęcia, postoje i powrót, wracalibyśmy po ciemku. A więc – kolejka. Do tej pory nigdy, nawet jako dziecko nie używałam wyciągu. Czas sprawdzić, jakie to uczucie. Nasze pierwsze zetknięcie z wjazdem na szczyt to trasa do Dębowca. Czuję się bezbronna i zestresowana, kiedy siedząc na metalowej ławeczce unosimy się zbyt wysoko, by upadek nie skończył się tragicznie. Miłosz radośnie i beztrosko macha nogami, a ja trzymam go kurczowo, bo widzę w głowie, jak zsuwa się i spada. Czy tylko ja tak mam? 😀

Kolejka kończy bieg w Dębowcu, gdzie znajduje się schronisko, plac zabaw i… kościół. My korzystamy z toalety w schronisku, po czym natrafiamy na niespodziewanego gościa, a właściwie tubylca. Wielki, ciut wystraszony, ale wystarcza chwila czułości, byśmy stali się jego najulubieńszymi ludźmi na świecie. Mamy w domu dwa koty, ale żaden nie garnie się do Miłosza aż tak bardzo. Mały jest zachwycony! 🙂

Z Dębowca przechodzimy szlakiem do zabytkowego budynku, w którym do 1995 mieściła się stara górna stacja kolei. Dziś odchodzą stąd nowiutkie, żółte przeszklone gondole, którymi na szczyt wjechać mogą turyści, narciarze, osoby na wózkach inwalidzkich, a nawet rowerzyści. Wsiadamy do gondoli numer 13 i tym razem całkowicie się odprężam. W tym środku transportu nie czuje się już żadnej adrenaliny, za to z satysfakcją widzę, jak bez wysiłku pokonujemy strome wzniesienia w okolicach szczytu Szyndzielni. Wyobrażam sobie, jak ciężko by się oddychało, gdybyśmy robili tę trasę na nogach.

I tak, niby ten wypad w góry jest typowo turystyczny, czyli taki, od których zawsze stronimy. Ale z drugiej strony mam poczucie, że to teraz dla nas egzotyka, jakaś odmiana. Spędzamy weekend jak większość ludzi, którzy jeżdżą z dziećmi w góry i doceniamy urok też takiej formy odpoczynku. Ze względu na pogodę w zasadzie nie mamy wyboru – albo kolejki i udawanie, że zdobyliśmy szczyt, albo siedzenie w domu i objadanie się naleśnikami przygotowanymi przez Marinę. W sumie ta druga opcja jest bardzo kusząca, ale jednak przyjechaliśmy w góry 😉

„Zdobywamy” szczyt (ze stacji idziemy do schroniska, potem do krzyża, a wracamy obok nieczynnego wyciągu narciarskiego. Potem polowanie na wagon kolejki, która zabierze nas w dół, to samo w Dębowcu i ruszamy na Bielsko-Białą. Mamy bardzo mało czasu, dzień chyli się ku końcowi, do tego jesteśmy głodni. W takiej sytuacji zwykle robię plan minimum, czyli idę oglądać starówkę. Po drodze trafiamy jeszcze na przywodzącą na myśl czasy mojego dzieciństwa (bo chyba Mariusz już takich nie widywał) knajpkę z PRL-owskimi zapiekankami. Miłosz życzy sobie jeszcze oranżadę z Kąkolewnicy. W kim jeszcze ten obrazek wywołuje wspomnienia?

Najedzeni krążymy jeszcze przez chwilę po deptaku. Odwiedzamy kultowego Reksia przy fontannie, Marina zauważa, że centrum wygląda podobnie do ulicy Sienkiewicza w Kielcach (na wysokości Plant, z mostkiem nad Silnicą) i w sumie ma rację. A mnie oczarowuje ulica Krótka, której nazwa jest w pełni uzasadniona. Kiedy wracamy do samochodu znów wychodzi słońce, na dodatek chylące się ku zachodowi. I Bielsko-Biała zapisuje mi się w głowie takim pięknym obrazem:

Ruszamy z powrotem do Katowic, Miłosz zasypia po drodze. Następnego dnia wracamy do Kielc, ale zaplanowaliśmy, że przed wyjazdem pójdziemy jeszcze po raz pierwszy na ściankę wspinaczkową. Mariusz poszedł się wspinać na dorosłe trasy, Miłosz spróbował tych dla dzieci. A ja byłam od asekuracji. Mały lubi się wspinać, zawsze włazi na ścianki na bawialniach i placach zabaw, był też w parku linowym, więc i tutaj chętnie próbował swoich sił.

A potem, kiedy czekaliśmy na Mariusza usiedliśmy i zaczęliśmy obserwować innych wspinaczy. To, co byli w stanie zrobić na ściance jest trudne do opisania. Wyglądali, jak owady, które na pionowej ścianie bez problemu odrywają którąś z kończyn od podłoża i wywijają nią na wszystkie strony nie tracąc równowagi. Oglądaliśmy ich oniemiali. I już wiedziałam, że w Kielcach umawiam się na lekcję indywidualną i sama próbuję swoich sił na ściance. Dopięłam swego tydzień później. Znalazłam coś, co naprawdę chcę ze sobą robić, kiedy nie podróżuję. Mam nadzieję, że Miłosz też zainteresuje się sekcją dziecięcą i będziemy mogli nauczyć się wspinać.

A tymczasem piszę do Was z Podlasia, gdzie odwiedziliśmy Puszczę Białowieską, Biebrzański Park Narodowy i nie tylko. Na dniach pełna relacja, będzie też o tatarskim jedzeniu!

8 comments on “Góry jesienią – Beskid Śląski z dzieckiem

  1. Po co zaraz w góry? jest tyle pięknych miejsć w Polsce, dla przykładu: Licheń, Częstochowa, Piekary Sląskie … tam przynajmniej młody człowiek zobaczy coś pożytecznie rozwijającego jego osobowość. A w górach? Zmoknie, nogę może złamać. bez sensu.

    1. Przeziębi się, zasapie… Niee, racja. Nigdy więcej! Od tej pory tylko miejsca kultu 😀 Ale na Ślężę mogę? Niby pogańska, ale jest i kościół 😉

    1. Dziękujemy! To tylko na początku jest trudne, teraz robimy to już „od ręki”. Pakowanie godzinę przed wyjazdem, ustalanie trasy już w samochodzie. A Miłosz potrafi mi po wejściu na Nosal powiedzieć „Mamo, jutro też idziemy na szczyt” 😀 Pozdrawiamy serdecznie 🙂

  2. Kolejny fajny wyjazd !!!
    W Beskidzie Śląskim byłem dość dawno, ale w Bielsku-Białej to nawet w tym roku, w lecie. Ciekawe miasto, z lekka w austro-węgierskim c.k. klimacie. Tudzież Przemyśl, w którym przed tygodniem razem z Bieszczadami. A Bagien Biebrzańskich to zazdroszczę i czekam na relację, bo w planach one i u mnie.
    Pozdrawiam
    Tomasz Kloc

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *