Roztocze – dlaczego warto tam jechać?

Zdecydowałam się drugi raz odwiedzić Lubelszczyznę (poprzednio byłam tam rok temu na weekend). Miałam poczucie, że nie zobaczyłam jeszcze wszystkiego, że to ważny teren do eksploracji. W 2016 roku ruszyłam na Roztocze z Iwoną, tym razem oprócz Miłosza pojechał z nami też Wojtek. I to dzięki niemu ten wpis wygląda tak ładnie, jak wygląda.

Zacznijmy od zeszłorocznej eskapady. Wyruszyłyśmy z Iwoną w piątek. Udało nam się zahaczyć o Szczebrzeszyn z pomnikiem chrząszcza i pozwiedzać Zamość. Miasto po prostu magiczne, z mnóstwem zieleni, klimatyczną starówką i ludźmi, którzy tak pięknie zaciągają, że można ich słuchać bez końca. No i z genialnym jedzeniem. Ze smaków Lubelszczyzny poznałam cebularza (bułkę z cebulą i makiem), gołąbki z kaszą gryczaną, białym serem i sosem grzybowym oraz wspaniały piróg biłgorajski. Poza tym obie zostałyśmy wielkimi fankami ciast i lodów z Bohemy. Wracając z Zamościa pojechałyśmy do Zwierzyńca, gdzie znajduje się urokliwy kościółek na wodzie, a w pobliżu też hodowla koników polskich. Nie mogłam odżałować, że wtedy nie udało mi się ich zobaczyć. Dlatego było oczywiste, że tym razem właśnie od tego powinnam zacząć zwiedzanie.

Ale po kolei. Wyruszyliśmy w środę rano, wyposażeni w karimaty, śpiwory i namiot, z ambitnym planem, by spędzić ten wypad w warunkach polowych. Ze Staszowa, w którym przesiedliśmy się do samochodu Wojtka ruszyliśmy na Zwierzyniec. Tym razem przez Biłgoraj, co mnie bardzo ucieszyło – nie byłam, nie widziałam i chciałam zobaczyć, jak wygląda. Okazało się, że zupełnie zwyczajnie, ale nowy punkt na mapie odhaczony 😉 Wkrótce naszym oczom ukazała się ziemia lubelska z tym, co w niej najpiękniejsze – a w moich oczach są to gęste lasy, wąskie drogi otoczone alejkami z drzew, zielone pola, pagórki i niska zabudowa. Kiedy dochodzą do tego jeszcze drewniane chatki na wsi, obraz jest kompletny.

fot. Wojciech Woś

Na Roztocze mieliśmy pierwotnie jechać ciut służbowo. Umówiłam się tam z Mikołajem z projektu Slow Road by Mazda, żeby przejechać się razem z nim i poznać ducha powolnej, dalekiej od zgiełku podróży. Nie zgraliśmy się terminami, więc plan zrealizujemy we wrześniu. Slow road to w zasadzie całkowite przeciwieństwo tego, co ja robię z podróżami. Jeśli czytacie mojego bloga już od jakiegoś czasu wiecie, że moim mottem jest „więcej, szybciej, natychmiast”. Podróżuję pełnymi garściami. A tymczasem Roztocze wywołało we mnie poczucie odejścia od schematu. Tym razem było właśnie w duchu slow road, co wcale nie znaczy, że nudno 😉

fot. Wojciech Woś

W okolicach południa dojechaliśmy do Zwierzyńca. Porzuciliśmy samochód na parkingu i ruszyliśmy w miasteczko. Okazało się, że jest jeszcze ładniejsze, niż je zapamiętałam. Do tego od przypadkowo spotkanej pani dowiedziałam się, że mała wysepka na wodzie to Wyspa Marysieńki, na której znajduje się… pomnik psa. Bo podobno właśnie tu żona Jana III Sobieskiego pochowała swojego ukochanego czworonoga. Kolejny dowód na to, że warto rozmawiać. Gdyby nie mieszkanka Zwierzyńca (na dodatek związana z Kielcami, co wyszło w trakcie rozmowy), nie miałabym o tym pojęcia. Leniwym krokiem (ja i Wojtek, Miłosz dostał ADHD 😀 ) przeszliśmy parkiem do deptaku, na którym znajduje się charakterystyczna drewniana restauracja – Karczma Młyn. Rok temu jadłam tu piroga biłgorajskiego i usłyszałam od mieszkanki Zamościa, że można tu też zjeść wyjątkowo dobrą pizzę. Wtedy nie spróbowałam, tym razem też nie. Za to panowie zrobili to za mnie, solidarnie zamawiając właśnie placek. Miłosz zjadł prawie całą, zostawiając tylko spody, żeby nakarmić nimi kaczki. Wojtek nie zostawił nawet tyle, czyli chyba naprawdę była dobra 😀 Ja oczywiście chciałam piroga i wpadłam w rozpacz na wieść, że będą dopiero późnym popołudniem. Trzeba było ratować się czymś innym. Drugą typowo regionalną i jednocześnie wegetariańską potrawą w menu były kotlety z kaszy gryczanej i białego sera w sosie grzybowym. Sos był na wywarze mięsnym, ale kelnerka załatwiła mi wersję wege. I już samo to było na wielki plus. A kotlety… mmm. Smaki Roztocza to zdecydowanie moje smaki. Nie wiem, czemu Wojtkowi nie odpowiadają i przez cały pobyt stawiał na kuchnię włoską 😀

Najedzeni wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy tam, gdzie koniecznie chciałam się znaleźć: do ostoi koników polskich w Roztoczańskim Parku Narodowym – we Floriance. Zagadnięta pani powiedziała, że to jakieś 700 metrów od wejścia do lasu. Żar leje się z nieba, przynajmniej 30 stopni w cieniu, powietrze stoi, słońce praży, a my brniemy przez park. Piękny, fakt. Z poziomkami, kwiatami, cudnym zapachem.

fot. Wojciech Woś

Na trasie pojawia się nawet sójka. Jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Uwielbiam sójki, więc już samo to jest dla mnie czymś miłym. Miłosz szybko nudzi się byciem grzecznym i łazi po największych chaszczach albo biegnie daleko przed nami. Nasz spacer ciągnie się już od przynajmniej trzech kilometrów, kiedy mały zaczyna marudzić. A my wątpimy, czy jesteśmy na dobrym szlaku. Na szczęście na naszej drodze pojawia się samotny rowerzysta, który mówi, że jak najbardziej, idziemy dobrze. Po kolejnym kilometrze las zaczyna się przerzedzać, pojawia się kapliczka i pastwisko, a w oddali budynki gospodarcze. Dochodzimy na miejsce i oto są – moje koniki!

fot. Wojciech Woś

Nie dość, że piękne, to jeszcze jakby stęsknione czułości. Same pchają się pod ręce, można je głaskać w nieskończoność. Przytulać się też pozwoliły, więc spędziłam z nimi dłuższą chwilę. Chyba jako jedyna z towarzystwa, bo Miłosz szybko zajął się marmurkową kocicą, a Wojtek robieniem zdjęć. Czas na nas, klimat nie sprzyja delektowaniu się sceną. Umordowani wracamy do samochodu.

fot. Wojciech Woś

Gdzie teraz? Dzień pomału się kończy, a my nie mamy noclegu. Kierujemy się więc znów na Zwierzyniec, po drodze mijając dwa miejsca, które też chciałam zobaczyć – Stawy Echo (wystarczyło mi zobaczenie ich z drogi, jednak nie mój klimat) i Bukową Górę (tutaj ogromnie żałuję, że nie udało nam się na nią wejść. Cudny, gęsty bór. Następnym razem!). Przy Biedronce w Zwierzyńcu jest pole kempingowe. Miłosz marudzący, my umordowani pogodą, więc macham ręką. Nie szukamy agroturystyki w środku dziczy, bierzemy cokolwiek.

Na polu jest plac zabaw, teren do wybiegania się dla Miłosza, prysznic i WC oraz domki. Szacujemy koszty i wychodzi na to, że jeśli wynajmiemy taki bez WC, wyjdzie nam niewiele mniej niż za namiot, a warunki będą trochę lepsze do odpoczynku niż gnieżdżenie się we trójkę w dwuosobówce. Żeby jednak podtrzymać klimat biwaku i dać Miłoszowi kolejne fajne wspomnienie, rozbijamy namiot przed domkiem. Jest karimata i śpiwór, do środka ładuje się więc też mały globtroter. Zasypianie zajmuje mu może z pół godziny, podczas kiedy my siedzimy na „werandzie” i odpoczywamy. Dopiero późnym wieczorem, kiedy postanawiamy iść spać, przenoszę małego na łóżko w domku. Spał bez problemów i bez budzenia się prawie przez całą noc! Rano powiedziałam mu, że zaczęła się burza i trzeba było się przenieść do środka. Radość dla dziecka wielka, więc jeśli rozważacie opcję spania pod namiotami z czterolatkiem, macie moje błogosławieństwo – to bardzo dobry pomysł, do tego łatwy w realizacji. Polecam 🙂

fot. Wojciech Woś

O 7 jesteśmy już wszyscy na nogach. Szybko zbieramy tobołki i ruszamy dalej, póki skwar nie odbierze nam siły do dalszego eksplorowania. Mój kolejny must see na liście – Szumy nad Tanwią. Piękny rezerwat przyrody, gdzie szlak prowadzi wzdłuż rzeki usianej małymi wodospadami. Na tyle małymi, że mogłam sobie do nich dojść na bosaka i pomoczyć ręce, chociaż nie umiem pływać. Jak prawdziwy zdobywca 😉

fot. Wojciech Woś

Szumy to świetny teren na wyprawę z dzieckiem. Jest gdzie pobiegać, jest też gdzie się powspinać, więc Miłosz miał poczucie, że trafił na trudny odcinek. Chyba Wam tego jeszcze nie pisałam, a to w sumie istotna rzecz – lubię rzucać mu wyzwania. Zdarza mi się wybierać trasy, które przeznaczone są dla starszych dzieci. Żeby poczuł, że traktuję go jak „dużego chłopca”. A on zawsze sobie z nimi radzi, przez co jestem z niego naprawdę dumna. Żeby jeszcze był grzeczniejszy na tym Roztoczu, miałabym pełnię szczęścia 😉

fot. Wojciech Woś

Nasz czas na Roztoczu pomału się kończy, trzeba się zbierać. To już pora obiadowa, więc mam tylko jedną myśl: piróg biłgorajski! A skoro na trasie mamy, a jakże, Biłgoraj, wniosek jest prosty 🙂

Trafiamy do Restauracji Sitarskiej i to jest kolejny dobry wybór. Typowy slow food i cudna weranda, na której zdecydowaliśmy się usiąść. Jakby tego było mało, tuż obok naszego stolika, między belkami sufitu gniazdo uwiły sobie kopciuszki – małe, piękne ptaszki, które mieszkały też ze mną w moim domu na wsi. Wyprowadziłam się stamtąd tydzień temu, więc ten akcent poruszył czułą strunę. Na dodatek w gnieździe były maluchy. A mama kopciuszkowa była na tyle oswojona, że Miłosz mógł stać tuż obok niej, a ona nie uciekała. Szkoda, że nie udało nam się tego złapać na zdjęciu, no ale kto podejrzewał, że nawet na obiad trzeba brać ze sobą sprzęt? 😉

I jeszcze menu. Dla mnie, rzecz jasna, piróg biłgorajski. Wojtek, a jakże, makaron. A Miłosz naleśniki ze snickersem. Wypatrzyłam jeszcze w karcie placki z cukinii z wędzonym białym serem, więc poprosiłam o pół porcji do degustacji. Piróg fantastyczny, placki dość specyficzne. Gdyby nie to, że wiedziałam, że są wege, byłabym pewna, że jest tam boczek. Dało się zjeść, ale nie mój klimat. Za to naleśniki mnie urzekły, bo były posypane płatkami kwiatów. Nie daję głowy, ale chyba chabrów. A chabry to ja lubię 🙂

Najedzeni, umęczeni, wracamy do samochodu. Na szczęście Miłosz pada po kilku minutach, bo naprawdę dawał nam w kość. W drodze powrotnej już bez przygód, w Staszowie Wojtek zabrał mnie (Miłosz spał, więc nie widział) w miejsce, gdzie wodospad był większy niż w Szumach. Zapomniałam, jak się to miejsce nazywało, ale uzupełnię [edit: trzeci upust]. Może Wam też się spodoba?

fot. Wojciech Woś

Dawka Lubelszczyzny na ten rok już przyjęta, ale to nie koniec mojego zwiedzania tamtych stron. Jeszcze kilka ważnych miejsc mam tam na mapie. I nie odpuszczę. A tymczasem szykuję się już do kolejnych wypraw, bo, wiadomo, w drodze najlepiej 🙂

23 comments on “Roztocze – dlaczego warto tam jechać?

  1. „więcej, szybciej, natychmiast”………. Tutaj tak się nie da. Żeby poznać Roztocze, trzeba trochę tu pobyć- nie dzień, dwa – trzeba trochę dłużej, o różnych porach roku.
    Z przewodnickim pozdrowieniem.

    Roztoczański wieśniak.:-)

    1. I taki właśnie mam plan. Zresztą, czuje się od razu, że Roztocze to nie jest miejsce na turystykę weekendową. Trzeba się w nim zatopić całkowicie 🙂

  2. Witam, mieszkam na roztoczu i wiem ,że ta pani nie widziała nawet połowe tego co jest warte obejrzenia ,gdzie Górecko St. ,Nadrzecze np. , tu jest pięknie ,rzeki są czyste ,a na rower nie ma lepszych tras , wszystkie poza ulicą gdzie nie jadą auta , przez lasy , pozdro , ale proszę nie śmiecić !!!!!

      1. A ja polecam zwiedzic z dzieckiem Krasnobród. Przepiekne miejsce tam można sie na chwile wyciszyc. Oprócz zalewu jest tawieżacw widokowa, kaplica św. Rocha z malownicza polana na której można zrobic grila wystarczy tylko zabrac ze soba wegiel i cos na grila bo stoliki i grile sa na miejscu. Po Krasnobrodzie polecam zwiedzić Józefów i Majdan Sopocki a później Rude Różaniecka i przepienkny zalew z restauracja na wodzie

        1. Dziękuję, na pewno sprawdzę, kiedy tylko wrócę w te rejony. A wrócę na pewno, bo to inny, piękny świat. Pozdrawiam 🙂

  3. Zapraszam Panią do Janowa Lubelskiego- każdy znajdzie tu cos dla siebie. Zalew janowski- tu można poszaleć na wakeu, popływać rowerkiem wodnym, poszaleć na dmuchancach za motorówka czy popływać wpław lub poplazowac. Dla miłośników adrenaliny- park linowy, zjazdy na linie nad woda, wahadło etc. Po lesie można pojeździć przez bagna specjalnym gąsienicowym pojazdem. Spływy rzeka Bukowa, pędzoki. Mnóstwo atrakcji. Do koniecznego zobaczenia Kruczek, osada Konika Biłgorajskiego-szklarnia. Zabytkowy kościół w Momotach( obok Janowa), Sanktuarium w Janowie, stoki- źródlisko i mnóstwo, mnóstwo innych atrakcji. A w Biłgoraju fajnie jest jeszcze odwiedzić wioskę Sitarska.

  4. Słuszne to, zachwycić się Roztoczem, fajny artykuł 🙂 tylko takie dwie uwagi, pani Agnieszko: korzystajcie z uroków Roztocza jak najczęściej… ale nie trujcie nam kaczek pizzą! Jako dziewczyna kochająca wieś i ptaki powinna Pani wiedzieć, że pieczywo dla nich to zły wybór… A drugie małe sprostowanie (choć tego mogliście nie wiedzieć), las na Bukowej Górze, to jak sama nazwa sugeruje buczyna karpacka, co jeszcze bardziej czyni to miejsce szczególnym; ale ścieżka nań prowadząca rzeczywiście zaczyna się borem 🙂 Polecam wejść – tajemnicze miejsce. Pozdrawiam i zapraszam.

    1. Szczerze mówiąc, panie Bartoszu, nie wiedziałam. I teraz naprawdę jest mi głupio. W Konstancinie obok stawu jest automat wydający specjalną karmę, więc tu już nie nabroiłam. I teraz będę się pilnować. Bukową Górę zwiedzę na pewno! Dziękuję i pozdrawiam 🙂

    1. Na pewno byłaby to jeszcze fajniejsza przygoda. Tylko że czasu mieliśmy za mało. Ale chętnie skorzystam z pomysłu następnym razem 🙂

  5. Naprawdę piękny region Polski trzeba tu trochę po być ,żeby można było to o cenić , Urodziłem się tam i mieszkałem dwadzieścia parę lat . Natomiast teraz mieszkam od trzydziestu pięciu lat na Śląsku ale co roku jestem parę razy na terenach Lubelszczyzny i dalej zaskakuje mnie swoim urokiem po prostu jest pięknie szczerze polecam te stronę Polski

  6. Miło się to czyta. Tak pro-forma jednak – Roztocze to zamjoszczyzna, a nie lubelszczyzna 🙂 Życzę fantastycznych wrażeń przy dalszym odkrywaniu uroków tej krainy !

    1. Dziękuję 🙂 Co do tej Lubelszczyzny, to zależy od interpretacji. Można pod tę nazwę podciągnąć obecne województwo lubelskie (tak jak wszystko w świętokrzyskim jest Kielecczyzną) i wtedy Roztocze też się do niej zalicza 🙂

  7. Zajefajny artykuł. Wiele miejsc sam zwiedziłem wyżej podanych, a też niektóre jeszcze nie. No i brakuje tutaj dużo innych miejscówek, do których jest potrzebny czas, jak i inne środki transportu, jak np. rower, albo kajaki. 😉

Skomentuj Agnieszka Mazur Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *