Korona Gór Polski, Zalipie i inne. Cztery dni w drodze

Kilka dni temu przyjechali do nas goście z Białegostoku – Marta i Kuba. W celach towarzysko-turystycznych. Postawiłam sobie za cel, by pokazać mieszkańcom Podlasia pofałdowane tereny (bo tam pięknie, ale płasko) i przy okazji zobaczyć coś, czego do tej pory nie udało nam się z Miłoszem zaliczyć. Jak zwykle, plan wykonany w 100 procentach! No i przy okazji dowiedziałam się, że mój czterolatek z przyjemnością wspina się na górskie szczyty.

Marta i Kuba

Zanim jednak odebrałam moich gości z dworca PKP (słynnego z tego, że na nim wieje 😉 ) poznałam wyjątkową osobę. Na pociąg czekała razem ze mną mająca ok. 70 lat pani Elżbieta – niezwykle elegancka, stylowa, zadbana. Taka nietypowa na tle innych kobiet w swoim wieku. Zaczęłyśmy rozmawiać i wyłapałam też, że ma piękny akcent – prawie jak dawni Polacy z Wilna (tyle że bez charakterystycznego „L”). Od słowa do słowa okazało się, że pani mieszka w Stanach. Raz z jedną córką w Nowym Jorku, innym razem z drugą, na Florydzie. A i tak kilka razy w roku wraca do Kielc, bo tęskni za Polską. Czułam się, jakbym znała tę panią od wieków. Uwielbiam takie spotkania.

Podjeżdża pociąg, żegnam się wylewnie z moją towarzyszką i witam Martę i Kubę (Miłosz jest wtedy na karate). Już pierwsze chwile gości na kieleckiej ziemi zainspirowały mnie do dalszego działania. Bo Marta dosłownie wzruszała się na widok… naszych gór. Jak większość z Was zapewne wie, góry świętokrzyskie są najniższymi w Polsce. Na ludziach, którzy znają Tatry, Bieszczady czy Sudety nie robią żadnego wrażenia. Takie sobie ładne, ale pagórki. A jednak ktoś może je odbierać jako coś zapierającego dech. Dzięki temu ja też spojrzałam na nie zupełnie inaczej niż do tej pory. Jasne, marzy mi się zdobycie Babiej Góry, kuszą Rysy, wołają Himalaje. Ale przecież pod nosem mam te nasze górki, dlaczego by nie wleźć na któryś szczyt? Zwłaszcza że są całkiem przyjazne dla dzieci. No więc zaczęłam od obwożenia towarzystwa trasami, przy których były najbardziej górzyste widoki (droga na Chęciny nadaje się jak znalazł, podobnie jak okolice Cedzyny). Kiedy goście już się zadomowili, ruszyliśmy późnym popołudniem do centrum Kielc.

Powód? Lody. Ale nie byle jakie, tylko takie naprawdę wyjątkowe. Czekałam na specjalną okazję, żeby wreszcie ich spróbować. Przy kieleckim rynku jest takie niepozorne miejsce – La Budda. Z lodami… tajskimi! O tym, że jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju świadczyła długa kolejka i informacja od właścicielki: „Będzie trzeba poczekać godzinę”. I wiecie co? My (ale i większość ludzi w kolejce) wcale się tym nie zniechęciliśmy. Zamówiliśmy i poszliśmy na godzinny spacer.

Z rynku jest bardzo blisko do budynku, w którym rozpoczął się pogrom żydowski oraz do pomnika, który go upamiętnia. Do tej pory nie zabierałam tam żadnego z gości, jednak tego dnia stwierdziłam, że to dobry pomysł. W budynku znajduje się wystawa, ale nie udało nam się jej zobaczyć, bo było zamknięte. Do tej pory przechodziłam po tej uliczce setki razy, zupełnie bezrefleksyjnie. A tego dnia zalała mnie fala emocji. Nie radzę sobie z kwestią żydowską, co już raz pokazałam w przypadku Auschwitz. Pogrom też ciężko mi jest znieść. Chyba nawet bardziej, bo tu winę za ludobójstwo ponoszą nie „źli naziści”, a zwykli kielczanie. Teorie o charyzmatycznym przywódcy, propagandzie i niemieckim posłuszeństwie w tym przypadku nie mają racji bytu. Nie ma wytłumaczenia.

Z Plant idziemy ulicą Sienkiewicza, z powrotem na rynek. Nasze lody już czekają. W sieci można znaleźć wideo, na którym widać, w jaki sposób powstają. Polecam obejrzeć! I koniecznie spróbować, jeśli jesteście w okolicy. Są pyszne, do tego jeśli wybierzecie opcję z owocami, one tam naprawdę będą. To nie będzie smak stworzony dzięki sztucznym aromatom. A niedługo w ofercie mają być też lody bez cukru – dla diabetyków i osób na diecie. Zacieram ręce! 🙂 Miasto opuściliśmy przy zachodzie słońca, czyli w malowniczej scenerii. Centrum Kielc wygląda wtedy naprawdę ładnie, podobnie jak góry mijane na trasie do mojego domu.

Na następny dzień zaplanowaliśmy sobie wyprawę do zamku rycerskiego w Sobkowie (nigdy nie byliśmy, a to rzut beretem od naszego domu), zdobycie Miedzianki i obiad w Kielcach. W międzyczasie Miłosz musiał stawić się w Nowinach na Bieg Przedszkolaka, dlatego nie mogliśmy się zbytnio oddalać 😉

Sobków. Ruiny podobne do innych, które można znaleźć w naszym województwie (zdecydowanie większe wrażenie robi na przykład Bodzentyn), do tego włoski ogród i dojście do brzegu Nidy. No i koniki, na które zawsze miło popatrzeć. Tuż za bramą zamku informacja, że na teren wstępu nie ma telewizja TVN. Zamek zobaczyć można, ale nie ma wielkiej straty, jeśli się tego nie zrobi.

Prosto z zamku ruszyliśmy w stronę góry Miedzianki. Słyszałam od kilku osób, że jest bardzo przyjemna, a ze szczytu można podziwiać fajne widoki. To miał być pierwszy raz, kiedy Miłosz będzie się wspinać na górę, więc zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Podjechaliśmy w okolice, z których rozpoczynał się szlak i wyruszyliśmy w drogę. Ja jako lider ekspedycji 😉 , za mną Miłosz i Kuba, a Marta asekurowała ich z tyłu.

Na trasie znalazła się jedna z jaskiń, do tego sporo kamieni pod nogami i wąskie ścieżki w górę, więc młodzi zdobywcy naprawdę mogli poczuć się jak wspinacze. Było pochmurno, a kiedy doszliśmy do szczytu oświetliło nas słońce. Widok, naprawdę, zapierał dech. Gdybym wiedziała, już dawno bym na tę Miedziankę weszła. Tutaj naprawdę czuje się, że jesteśmy w górach. Pamiątkowe zdjęcia, filmik, chwila na podziwianie widoków i czas się zbierać.

Pędzimy do Nowin, bo mój czterolatek koniecznie chciał wziąć udział w biegu. No i pobiegł, pierwszy medal zdobyty 🙂

Po zdobyciu szczytu i maratonie można zrobić tylko jedno – zjeść obiad! Ale nie byle jaki, stawiam na Potrafkę. Zabieram tam większość moich gości, bo to po prostu świetne miejsce – zdrowe potrawy z mnóstwem warzyw, na dobrych tłuszczach, z wyliczonymi kaloriami, do tego fajne warianty wegetariańskie oraz ciasta i desery bez cukru… A przy tym żadnych wyrzeczeń, bo smaki są po prostu obłędne. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś z moich gości się rozczarował. Wręcz przeciwnie, z niektórymi, na przykład z Finami, wracaliśmy tak kilka razy.

Ze względu na to, że to był Dzień Matki, postanowiłyśmy z Martą sprawić sobie prezenty – a panowie wyrazili zgodę (Kuba powiedział nawet, że mama może sobie te pieniądze odliczyć z jego skarbonki 😉 ). I tak wylądowałyśmy w raju kobiet – Mydlarni u Franciszka. Ja mam moje cudne masło do ciała w pięknym pudełku, a Marta mydło o powalającym zapachu. Po fakcie okazało się, że darczyńcy też chętnie ich używają. No trudno, trzeba się dzielić 😀

Kiedy wracałyśmy do samochodu okazało się, że na rynku stoją wojskowe pojazdy bojowe i spacerują żołnierze. Zupełnie przypadkiem trafiłyśmy na obchody Dnia Weterana Działań poza Granicami Państwa. Zarówno mamy, jak i dzieci wielce uradowane 😉

Potem już tylko powrót do domu, islandzkie piwo Einstök (smaczna IPA, mam jeszcze ciemne do degustacji) na pół i pakowanie plecaków, bo dzień trzeci zamierzałyśmy spędzić w trasie.

Budzik na 6.00 i o 8.00 w drogę! Kierunek: słynne Zalipie. W tym przypadku musiałam użyć nawigacji, za którą nie przepadam. Chyba gdzieś pobłądziłam w Busku-Zdrój, bo zaczęła zmieniać trasę. No ale jechałam dalej, bo cóż zrobić. I tylko nerwowo spoglądałam na odległość i czas dojazdu. 15 km, 35 minut do celu. No o co chodzi? Okazało się, że o… kolejną przygodę 😀 Tuż za Nowym Korczynem gps nakazał skręt w lewo na jakiś koniec świata. Patrzymy, oczom nie wierzymy – prom! 6 zł za przepłynięcie przez Wisłę. Marta trochę niepewna, a ja aż podskakuję z radości. Przecież w życiu bym tego sama nie wymyśliła, a jaka radość. Dla dzieciaków i dla mnie. Władowaliśmy się na pokład i ruszyliśmy ku przygodzie. Co prawda trwała może z 10 minut, ale i tak się liczy 😉

Do Zalipia już tylko 4 km. Od miejscowego dowiaduję się, że nasze błądzenie wyszło tylko na dobre, bo od Buska to najkrótsza trasa i zaoszczędziłyśmy przy tym na paliwie. W końcu jest, malowana wioska. Nie wszystkie domy mają charakterystyczne wzory, ale zdarzają się niewielkie detale nawet na zupełnie zwykłych budynkach. Są i klasyczne drewniane chatynki. Po prostu piękne.

Zajeżdżamy też do muzeum, chociaż spędzamy tam tylko kilka minut. Zalipie to na pewno nie jest miejsce docelowe, jeśli chcecie jechać na jakąś wycieczkę. Spędziliśmy tam może z 40 minut. Ale jeśli macie je gdzieś względnie na trasie, warto zboczyć. Jest sielsko, anielsko 🙂

Z Zalipia wklepuję w nawigację miejsce, które po prostu musi spodobać się osobie wzruszającej się górami świętokrzyskimi – mój ukochany Nowy Sącz. Jedziemy przez Wojnicz, omijając wszystkie roboty drogowe. Widoki, a jakże, zapierają dech. Cała czwórka ogląda coraz wyższe góry. Pogoda sprzyja – pełne słońce, soczysta zieleń, niebieskie niebo z białymi chmurkami. W tych terenach można zakochać się na zabój. Ja już to mam, Marta chyba też – prawda? 😉

Jedziemy dalej, nawigacja prowadzi mnie dawno zapomnianymi drogami, aż tu nagle… Gródek nad Dunajcem! Moje ukochane małe miejsce. Wiąże się z nim dużo wspomnień, byłam tu tylko raz od rozwodu – żeby się przełamać. Tym razem nie mam już żadnego problemu i z wielką przyjemnością oprowadzam towarzystwo po okolicy. Z Gródka już tylko kilkanaście kilometrów do Sącza. Dojeżdżamy i od razu pędzimy do Klitki u Witka – od dwóch dni opowiadałam wszystkim, że sprzedają tu najlepszą pizzę w Polsce, więc degustacja jest obowiązkowa. Wpadamy do lokalu chwilę przed zamknięciem i kupujemy skarby. Pizza jest tak samo doskonała, jak zawsze. Wcinają ją nawet Miłosz i Kuba, którzy zarzekali się, że nie lubią pieczarek. Do ostatniego okruszka.

Pizzę trzeba spalić, dlatego kierujemy się w stronę ruin zamku i zegara kwiatowego, który znajduje się na wzgórzu odkąd pamiętam. Tuż obok zauważam sikającego rycerzyka. Kiedy pisałam notkę z Nowego Sącza mieszkańcy sygnalizowali mi, że zapomniałam o nim napisać. A ja po prostu nie wiedziałam o jego istnieniu. Tym razem zauważam pomnik i odczyniamy stosowne rytuały, które podobno mają zapewnić szczęście 😉

Była pizza, to muszą być i lody. Ruszamy w stronę Argasińskich, gdzie kupuje się je na wagę. Idziemy przez rynek, a tam niespodzianka – targ staroci. Po prostu raj 🙂 Marta wygrzebuje prezenty dla rodziny, ja kupuję obrazy do mojego nowego mieszkania. Dla mnie Nokturn – Księżyc grający na fortepianie, dla Miłosza strach na wróble siedzący pod drzewem i drugie drzewo, na którym „kwitną” czarne koty. Marta zdobywa najlepsze trofeum – portret sowy wyrzeźbionej w drewnie. Zazdroszczę straszliwie. Zanim na lody, idziemy jeszcze posiedzieć chwilę w parku. Dziś ławeczka zakochanych, która zaintrygowała mnie poprzednim razem jest wolna. No to nic, tylko strzelić sobie fotę dla potomności 😉

W końcu Argasińscy. Zachwalałam ich już pisząc notkę, więc głupio by było się powtarzać, no ale… Te lody naprawdę są pyszne. Wszyscy zjadamy swoje porcje z lubością wypisaną na twarzy. I… tak jakby nam mało. W sumie w trasie się nie liczy, można sobie pofolgować. I tak, wprost od Argasińskich drepczemy do Starego Coctail Baru. Marta bierze kultową mrożoną kawę, Kuba i Miłosz desery borówkowe z bezą, a ja deser z kiwi. No wspaniałości, co tu kryć 😉

Po przyjemnościach kulinarnych przychodzi czas na inny rodzaj rzeczy, które cieszą – krótką wizytę u rodziny. Mina prababci, która może ucałować prawnuka jak zawsze bezcenna. Z Nowej Kolonii rzut beretem do ulubionej atrakcji turystycznej dzieci – zabytkowej lokomotywy. Oczywiście parkujemy pod dworcem i robimy pamiątkowe zdjęcia.

Tak się przypadkiem zdarzyło, że wyprawę do Sącza zaplanowałam akurat w dniu, w którym sądecka przyjaciółka miała urodziny. No to jeszcze szybki kurs w okolice Kamienicy, żeby osobiście złożyć jej życzenia i zostawić upominek. Pozytywnych wibracji cała moc, a to przecież tylko jeden dzień 🙂

Wracamy, padamy, rano nie chce nam się palcem kiwnąć, ale jednak postanawiamy się zmobilizować. Jakby bez przekonania wsiadamy do samochodu i jedziemy w stronę Św. Katarzyny. W planie zdobycie naszej najwyższej góry, która znajduje się w Koronie Gór Polski. Nie chce się, nie chce… dopóki nie parkujemy samochodu i nie widzimy początku szlaku. Nagle wszyscy nabierają werwy. Wspinaczka trwa ponad godzinę, musimy często robić przerwy, ale Miłosz i Kuba nie zamierzają się poddawać. W końcu dochodzimy na szczyt. Szklą mi się oczy ze wzruszenia. Pierwsza prawdziwa góra, którą zdobył mój syn!

Jeszcze spojrzenie na gołoborze i lecimy na dół. Trzeba szybko coś zjeść (Potrafka, a jak 😉 ) i dojechać do jaskini Raj, gdzie mamy rezerwację na 17.00. Nad jaskinią już się kiedyś rozwodziłam – jest piękna, wygląda naprawdę malowniczo. Miłosz już był, więc nie okazywał ekscytacji, za to Kubie zdecydowanie się podobało.

Został nam już tylko dzień odwożenia na pociąg. Jako że był o 13.00, postanowiłam jeszcze rzutem na taśmę pokazać naszym gościom dwa rezerwaty przyrody znajdujące się w obrębie Kielc – Kadzielnię i Wietrznię. Podobało się, co mnie wcale nie dziwi. To jeden z powodów, dla których naprawdę lubię Kielce. Na terenie miasta mamy naturę, zieleń, skały. Marta zwróciła mi jeszcze uwagę na to, że kielecka ziemia wygląda zupełnie inaczej niż ta białostocka. To samo, tyle że bardziej naukowo, słyszałam już od mieszkającej koło Karpacza Julii, która spała kiedyś u nas w ramach Couchsurfingu. Julia zajmowała się geologią i powiedziała, że mamy tu bardzo zróżnicowane skały i minerały. W innych rejonach Polski też występują, ale nie wszystkie w jednym miejscu. Jeśli dodać do tego, że to u nas w prehistorii żyło najwięcej dinozaurów i że w skałach na Kadzielni nadal znajdują się cenne skamieniałości naprawdę czuje się unikalność regionu i, po prostu, dumę. Świętokrzyskie górą! 🙂

6 comments on “Korona Gór Polski, Zalipie i inne. Cztery dni w drodze

    1. Zgadzam się całkowicie, zawsze mieliśmy pokój u pewnej pani właśnie w Bartkowej 🙂

  1. Pięknie piszesz o miejscu w którym mieszkasz. Z przyjemnością przeczytałam i na pewno się wybiorę, tym bardziej, ze teraz wiem gdzie dobrze zjeść i co zobaczyć. Dziękuję Ci bardzo. Byłam w Górach Świętokrzyskich kilka razy jako dziecko, ale teraz odbiór na pewno będzie inny. Sama dorastałam w małej miejscowości pod Białymstokiem, którą opuściłam 25 lat temu, a która ciągle w części jest moim domem. To moje korzenie, miejsce do którego lubię wracać, gdzie nabieram sił. Tam jest ciągle moja Rodzina, moi „Sąsiedzi”, tam zabieram moich Nowych Przyjaciół, żeby poczuli ten klimat, żeby poznali ten kapitał ludzki, który uczynił mnie tym kim jestem i żeby poznali tych Starych, uwielbiam to. Mimo nieprzyjemnych wspomnień, zmieniający się Białystok za każdym razem budzi mój zachwyt. Będę śledzić Twoje wpisy. Pozdrawiam

    1. Dziękuję za ciepłe słowa 🙂 Góry świętokrzyskie mają swój urok, gorąco rekomenduję taką wycieczkę. Zwłaszcza że dla Ciebie będzie też sentymentalna, skoro byłaś tu jako dziecko. Ja zawsze tęsknię za Tatrami, ale kiedy tu wracam i tak się rozczulam nad naszymi pagórkami. Pod Białystok wybieram się niedługo, w ramach rewanżu. Podlasie też potrafi człowieka zaczarować. Pisałam kiedyś reportaż o szeptuchach, byłam w domu jednej z nich. Niesamowite przeżycie w pięknych okolicznościach przyrody. A jadąc do Puszczy Białowieskiej wieczorem spotkałam rysia! U nas takich atrakcji nie ma 🙂 Pozdrawiam serdecznie!

      1. Byliśmy tam 21-23 lipca do tej listy dorzuciłambym jeszcze Św. Krzyż i jeśli z dziećmi to Kurozwęki. Góry Świętokrzyskie i Kielce to fajne miejsca na wypady na weekendy -polecam !

        1. Święty Krzyż i Kurozwęki też zaliczaliśmy, ale nie tym razem. Pisałam o nich jakiś czas temu. Zdecydowanie jest u nas co robić z dziećmi, a turystów mniej niż w popularnych regionach. Pozdrawiam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *