Holandia i Belgia na weekend – co zobaczyć?

Myślałam sobie, że podróż samolotem jest poza moim zasięgiem. Ze względu na fobię społeczną ograniczyłam podróże w zasadzie tylko do samochodu, a latająca maszyna zdawała się czymś całkowicie nierealnym. No ale w Holandii mam przyjaciółkę, z którą koniecznie chciałam spędzić trochę czasu. I to z Miłoszem, bo ona też ma syna, więc chciałyśmy, żeby młodzież się poznała. Odległość z Kielc do Tilburga wykluczała roadtrip. I tak, z duszą na ramieniu zarezerwowałam bilety, a kilka miesięcy później o 5 rano stawiliśmy się na lotnisku w Pyrzowicach.

Radość dziecka patrzącego z bliska na samoloty, ekscytującego się kontrolą bagażową i przechodzeniem przez bramki wyciszyła moje lęki. Skupiłam się na tym, żeby z Miłoszem rozmawiać, tłumaczyć, pokazywać. Przypadkiem ustawiłam się do kolejki z pierwszeństwem (nawet nie wiedziałam, że coś takiego jest), więc na dodatek poczuliśmy się jak vipy. Jako jedni z pierwszych weszliśmy do autobusu (ze Scooby-Doo, którego młody uwielbia 😉 ), a potem na pokład samolotu. Na dodatek mały dostał miejsce przy oknie, co tylko spotęgowało ilość wrażeń. Z trudem władowałam się na moje miejsce (to nie jest maszyna dla ludzi z długimi nogami), zapięliśmy pasy, wzięliśmy po różowej gumie Orbit i przygotowaliśmy się do startu.

Pierwsze chwile fantastyczne – jak pęd dobrym samochodem po autostradzie. Lubię szybką jazdę, więc to była prawdziwa frajda! Potem wzbijanie się. Żołądek skacze do góry, a moje dziecko uśmiecha się od ucha do ucha i mówi „o!”. Kiedy samolot osiąga swoją wysokość patrzymy przez chwilę za okno. Bezchmurne niebo, wściekle żółte pola rzepaku i soczysta trawa. Pięknie! Przed nami półtorej godziny w powietrzu. Specjalnie na tę okoliczność Miłosz dostał tablet, a ja zainstalowałam sobie w telefonie sudoku. Mija dosłownie chwila, a już kapitan mówi, że szykujemy się do lądowania. Nie miałam nawet czasu, żeby zacząć się denerwować. Za to zdążyłam wyłapać wrażliwym uchem, że kilka rzędów dalej siedzą Finowie. No i moim celem stało się, żeby powiedzieć im „moi” (cześć). Uwielbiam ten kraj, język i mentalność mieszkańców Finlandii. I ich słodycze 😀 Niestety celu nie udało się osiągnąć, bo wypruli z samolotu na lotnisko w Eindhoven w błyskawicznym tempie i zniknęli mi z oczu.

Postawienie stopy na holenderskiej ziemi nie robi na nas żadnego wrażenia. Okolice lotniska są nijakie. Równie dobrze moglibyśmy teraz być w każdym innym kraju. Z tłumu wyławiamy Małgosię i Bartka, witamy się i ruszamy w świat 🙂 Od Eindhoven do Tilburga widzimy tylko autostradę, płaskie jak stół (dosłownie, a nie takie, jak w Danii) tereny i drzewa sadzone od linijki, w równych rzędach i jednakowych odstępach. Przy drodze pasą się kuce, owce, łaciate krowy. Wiatraków, z których Holandia słynie, brak. Moją uwagę przykuwa zjazd na miejscowość Best. Korci mnie, żeby zboczyć z drogi, zwłaszcza że znajduje się tam dwumetrowy pomnik kreta. Holandia stoi takimi osobliwościami – na trasie do Antwerpii zobaczymy później kota nad stawem, w Rotterdamie jest Święty Mikołaj, a w Amsterdamie… prostytutka.

Dojeżdżamy do Tilburga. Wąskie uliczki, perfekcyjne drogi, rondo, na którym znajduje się domek na torach kolejowych (i cały czas się przemieszcza, przez co ciągle jest w innym miejscu). W Tilburgu są tylko dwa wysokie budynki, stanowiące w zasadzie punkty orientacyjne. Poza tym zabudowa, jak w całej Holandii, jest jednolita. Ze względu na surowe prawo budowlane Holendrzy muszą projektować swoje domki i bloki na jedną modłę – typowy obiekt mieszkalny to brązowa cegła, wielkie okna z białymi drewnianymi ramami i przeszklone drzwi (drugi wariant to pomalowane na czerwono drewno). W oknach zwykle nie ma firanek, a zazdrostki lub ozdoby. Holendrzy szczycą się tym, że nie mają niczego do ukrycia, dlatego zawsze można zajrzeć do wnętrza ich domu. Ale z tego „przywileju” korzystają tylko obcokrajowcy – prawdziwy Niderlandczyk nigdy nie wykazałby się taką zuchwałością.

Mijamy synagogę i meczet, bierzemy jeszcze kilka zakrętów po perfekcyjnych uliczkach z progami zwalniającymi i „mostkami”, które wymuszają na kierowcach ustępowanie sobie pierwszeństwa. Jeżdżenia w Holandii trzeba się nauczyć. Po pierwsze ulice pełne są rowerzystów, których pojazdy są tu najbardziej uprzywilejowane. Niezależnie od okoliczności, jeśli dojdzie do potrącenia zawsze winny jest kierowca. Nawet jeśli rowerzysta jechał pod prąd, ciemną uliczką i bez świateł. Każda droga ma oddzielne pasy ścieżki rowerowej, Holendrzy budują nawet autostrady dla cyklistów. Obywatele Niderlandów w zasadzie nie używają kierunkowskazów, do tego dynamicznie zmieniają pasy ruchu. Na rondzie lub przed „mostkami” obowiązuje prosta zasada: czy ustępujesz, czy chcesz jechać pierwszy, musisz w tym być stanowczy. Nie możesz się wahać i robić podchodów. Holenderskie drogi miejskie są jak spod igły, ale nie premiują niskiego zawieszenia – gdybym przyjechała tu moim focusem, zostawiłabym na ulicy miskę olejową już pierwszego dnia pobytu.

Wakacje w Holandii zaczynamy, a jakże, od zakupów. W myśl zasady „przez żołądek do serca narodu” szukam lokalnych smaków. Na pierwszy ogień idą stroopwafels – tradycyjne holenderskie ciastka. To dwa okrągłe wafle sklejone masą karmelową i obficie doprawione cynamonem. Wbrew pozorom, wcale nie są za słodkie. I wciągają straszliwie – ciężko jest poprzestać na jednym. Kolejny klasyczny przysmak to gevulde koeken – ciastka z masą migdałową. Pyszne, ale mocno zamulające. Nie zje się dwóch z rzędu. Wielką trójkę zamykają speculaas, czyli ciasteczka korzenne. Są nieco bardziej kruche niż toruńskie pierniki i mają bardziej chemiczny posmak. Chociaż jestem wielką fanką korzennych smaków, akurat speculaasy mnie rozczarowały. Zatrzymujemy się też przy półce z czarnymi słodkościami – Holendrzy uwielbiają fińskie salmiakki i przysmaki z lukrecji. Jako że mam dokładnie tak samo, ładuję do koszyka salmiakkowe żelki z wiedźmą na opakowaniu, lizaki i słodko-słone pastylki. Małgosia i Bartek patrzą na mnie jak na jeża – „Jak możesz to jeść?!”. Ano, mogę. Z dziką przyjemnością 😀 Kontynuując zakupy natrafiam jeszcze na tradycyjny holenderski serek Heksenkaas – dla prawdziwych wiedźm. Z porem, pietruszką i majonezem. Smakuje wybornie ze świeżo upieczonymi bułeczkami (można tu kupić surowe pieczywo, które wkłada się na kilka minut do piekarnika). Z osobliwości do picia zadziwia mnie mrożona herbata z Liptona. W Holandii jest to napój… gazowany. Ze względu na to, że mieszkańcy Niderlandów lubują się w kawie, w sklepie znajduje się automat, w którym można sobie za darmo zaparzyć ten napój. Z przyjemnością korzysta 😉 Przy kasie przeżywam szok – nie można tu płacić Visą (nie zdarzyło mi się to jeszcze w żadnym obcym kraju!). Nigdy nie biorę ze sobą w trasę gotówki, więc pozostaje mi tylko modlitwa pod bankomatem. Żeby przypadkiem nie pożarł mojej karty, pozbawiając mnie środków do życia. Na szczęście się udaje i w moim portfelu lądują papierowe euro.

Podjeżdżamy pod nasz tymczasowy dom i wypakowujemy bagaże. Holenderska ziemia przy okazji dostaje ode mnie ofiarę z krwi, kiedy rozwalam sobie nos o klapę bagażnika – od tej pory mam więc do niej szczególnie bliski stosunek 😉 Zostawiamy wszystko, co zbędne i ruszamy do centrum Tilburga. Krążymy uliczkami, Małgosia opowiada anegdoty i opisuje mijane miejsca, a ja mam permanentne deja vu. Moja przewodniczka mogłaby prowadzić mnie cały czas tą samą ulicą, wskazywać na te same budynki, a ja bym się nie zorientowała. Wszystko tu wygląda identycznie! Najbardziej wyróżnia się kanał Wilhelminy, dodający malowniczości miejskiemu krajobrazowi. No i zacumowane na nim barki, będące po prostu domami na wodzie. Mają kubły na śmieci, skrzynki na listy i drzwi wejściowe.

Już pierwszego dnia uderza mnie holenderska mentalność. To najbardziej interakcyjny naród europejski spośród wszystkich, z którymi miałam do tej pory do czynienia. Holender idąc ulicą nie tylko spojrzy mi w oczy, ale jeszcze uśmiechnie się, powie „hoi” i pogłaszcze Miłosza po głowie. Dotyczy to nawet osiemdziesięcioletnich staruszek. Wszędzie uderza życzliwość, otwartość i chęć niesienia pomocy. Jeśli kupisz w sklepie pączki, zapłacisz za nie, a odchodząc od kasy wysypiesz całe pudełko na podłogę, sprzedawca z uśmiechem na twarzy przyniesie Ci nowe. A jeśli spowodujesz wypadek nie dostaniesz mandatu. Policja na odchodne poklepie Cię jeszcze życzliwie po plecach. „Stało się” i tyle. Holendrzy, choć nigdy się do tego nie przyznają, nie przepadają za obcokrajowcami. Na czele listy nacji, które najbardziej im przeszkadzają znajdują się Marokańczycy i Polacy. Odczuwa się to jednak dopiero w codziennym życiu, czyli na przykład idąc do pracy w holenderskiej firmie.

Wieczorem wracamy do domu. W holenderskim mieszkaniu najciekawszy jest brak umywalki w łazience. Jest tam miejsce na toaletę i prysznic, a zlew znajduje się w… sypialni. Bywa i tak, że nie ma go wcale, a ręce lub zęby myje się w kuchni.

Drugiego dnia naszego pobytu w Holandii mieliśmy jechać do Delfinarium Harderwijk – największego tego typu obiektu w Europie, ale ostatecznie zmieniliśmy zdanie. Lepszym pomysłem była wycieczka do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Rotterdamu. W znajdującym się tam zoo zobaczyć można goryle, niedźwiedzie polarne, maskonury, pingwiny królewskie, warana z Komodo… Dla mnie i dla Miłosza brzmiało to wyjątkowo kusząco. Małgosia i Bartek nie byli aż tak entuzjastycznie nastawieni, ale zmienili zdanie zaraz po przekroczeniu bramy ogrodu. Pierwszym zwierzęciem, jakie zobaczyliśmy był ukochany przez Małgosię flaming. A dalej było tylko lepiej! Dla mnie możliwość zobaczenia na żywo rodziny goryli stanowiła ogromne przeżycie – marzyłam o tym od kilku lat (dwa dni wcześniej w tym celu pojechaliśmy z Miłoszem do zoo w Opolu i, jak na złość, goryl w ogóle się nie pojawił).

Podobnie z niedźwiedziami polarnymi. Miałam możliwość, żeby je zobaczyć, kiedy rok wcześniej wylądowałam w duńskim Ålborgu, ale przyjechaliśmy do miasta za późno. Cała nasza czwórka otwierała usta ze zdziwienia w oceanarium, gdzie nad naszymi głowami przepływały manty, rekiny i ogromny jesiotr. Meduzy też zrobiły na nas wielkie wrażenie.

A potem las amazoński, czyli ogród botaniczny z tropikalnym klimatem, gdzie wśród egzotycznych roślin latały stada wielobarwnych motyli.

Spacerowaliśmy po obiekcie kilka godzin, po czym zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy, by zaliczyć następny punkt na naszej mapie – Dordrecht. Wpadł mi w oko jeszcze przed wylotem, jako jedno z najstarszych i najmniej zadeptanych przez turystów miast Holandii. Założony w średniowieczu, otoczony rzekami, wygląda jak Wenecja. Całe miasto przecinają kanały.

Jeszcze ciekawsze są tu krzywe kamienice, budowane na błotnistym podłożu i dębowych fundamentach. Dziś przechylają się w stronę ulicy, robiąc naprawdę niesamowite wrażenie.

Zabudowa Dordrechtu zachwyca, podobnie jak mosty i budynki wyrastające wprost z wody.

Gdyby nie to, że zbliżał się wieczór, a dzieci słaniały się na nogach, na pewno zostalibyśmy tam dłużej. W Dordrechcie ma się poczucie, że czas się zatrzymał. Życie toczy się wolniej, spokojniej. Jest cicho, czysto i klimatycznie.

Zabrakło nam czasu na zobaczenie słynnej Arki Noego i parku wiatraków Kinderdijk, a pogoda nie pozwoliła na podreptanie sobie przez bagnisty rezerwat przyrody w delcie rzek De Biesbosch. Następnym razem 🙂

Umęczeni, ale szczęśliwi wracamy do Tilburga. Trzeba się wyspać, bo na kolejny dzień zaplanowaliśmy sobie wycieczkę do kolejnego kraju – Belgii. Dzięki temu Miłosz od lutego zaliczył sześć (Czechy, Słowacja, Litwa, Łotwa, Holandia, Belgia), a ja siedem (jeszcze Ukraina).

Czas na Belgię. Kierunek: Antwerpia. Dlaczego właśnie to miasto? Bo podobno jest stanem umysłu, tak jak Kraków. Znajduje się tam również dzielnica żydowska, w której spotkać można prawdziwych chasydów. Dla mnie i Małgosi to wielkie wydarzenie, obie pochłaniamy literaturę z okresu drugiej wojny światowej i mamy do tematu bardzo emocjonalny stosunek.

Nawet bez tablicy informującej, że jesteśmy w innym kraju od razu wiadomo, że to już nie Holandia. Miejsce drzew sadzonych z centymetrówką w ręku zajmują normalne, chaotyczne laski. Co prawda nie takie, jak polskie gęstwiny, ale przynajmniej widać, że roślinność ma tu jako taką swobodę. Zostawiamy samochód na bezpłatnym parkingu i na czuja ruszamy w miasto. Moja nawigacja wariuje, więc jesteśmy zdane tylko na instynkt, który niestety zawodzi. Zamiast zmierzać do centrum, tylko się od niego oddalamy. I bardzo dobrze, bo wędrujemy po pustych, cichych uliczkach, gdzie na każdym rogu znajdują się winiarnie. Życie toczy się tu powoli i spokojnie. Naszą uwagę przykuwa szyld z czarnym kotem. To Chatleroi – belgijski pub. Na razie zamknięty, nie ma jeszcze południa.

Po przeciwnej stronie ulicy znajduje się wegetariańska restauracja serwująca kebaby. Jesteśmy głodni, więc wchodzimy. Do mojego falafela z tahini dostaję wspaniałe domowe sosy – z kolendry i pietruszki, z zielonej papryki oraz pomidorów i cebuli. Jedzenie jest po prostu doskonałe. Zagadnięty właściciel mówi, że wywodzą się z Bliskiego Wschodu (wymienia kilka krajów, na końcu pada Syria, więc podejrzewam, że właśnie stamtąd i nie chciał tego powiedzieć wprost), a to element ich tradycji. Nie dostajemy ich w Polsce, bo u nas kebaby zwykle serwują Turcy.

Tropiąc dzielnicę żydowską trafiamy do pięknego miejskiego parku, gdzie widzimy… białego królika. Małgosia mówi, że w Holandii są prawdziwą plagą – dzikie krzyżują się z domowymi i wieczorami plądrują obrzeża miast.

Pytamy o drogę przypadkowe osoby. Trafia się Rosjanin, Bułgar, turyści. Ostatecznie na miejsce prowadzi nas… Niemka. Dzielnica znajduje się przy samym dworcu kolejowym. Tory położone zostały na imponującym murze, przez który wchodzi się na zabytkowy dworzec.

Akurat zaczyna się ulewa, więc właśnie tam chronimy się przed deszczem. Pod nami znajdują się trzy piętra peronów, nad nami zabytkowa architektura wzmocniona współczesnym szkłem.

To właściwie Antwerpia na jednym zdjęciu – każda z ulic, które widzieliśmy składa się z bardzo starych budynków, do których szalony architekt dokleił jakiś ultra nowoczesny obiekt. Albo w zabytkowej kamienicy z podobizną Matki Boskiej mieści się Bershka lub inny całkiem współczesny sklep.

Na dworcu swoim zapachem kuszą świeże belgijskie wafle. Niby nie jestem głodna, ale grzech nie spróbować (zwłaszcza że odmówiłam sobie belgijskich frytek podawanych z majonezem i cebulą – można je kupić też w Holandii). Wybieramy z Miłoszem wariant z wiśniami i bitą śmietaną. Smak i wygląd gofra (tyle że w kształcie elipsy), zdecydowanie bardziej słodki niż polski odpowiednik. Bita śmietana, podobnie jak holenderska, mniej gęsta, tłusta i treściwa. W sumie dobre, ale nie jest to smak, za którym można tęsknić.

Przestaje padać, wychodzimy na zewnątrz i trafiamy na diamentową ulicę. To tu znajdują się sklepy z cennymi kruszcami, prowadzone przez Żydów. Miłosz i Bartek podbiegają do każdej wystawy, zachwycając się biżuterią. Na nas, wbrew pozorom, nie robią wrażenia. Z jednego ze sklepów wychodzi sprzedawca i rozmawia z nami mieszaniną rosyjskiego i hebrajskiego. Jesteśmy oczarowane. A on mówi, że Miłosz ma wyjątkowe oczy 🙂 Widzimy też żydowskie dziewczynki wychodzące ze szkoły. Wszystkie w pastelowych sukieneczkach, z opaskami na głowach i bladą cerą. Jakby czas się zatrzymał, żywcem wyjęte z przedwojennych fotografii. Wrażenie jest niesamowite.

Z diamentowej ulicy trafiamy do ścisłego centrum. Idziemy zatłoczonym do granic możliwości deptakiem. Z tej perspektywy Antwerpia już nie czaruje. Jest jak każde zawalone turystami miasto. Zbaczamy jeszcze do Leonidasa po obowiązkową dawkę belgijskich czekoladek. Fakt jest faktem – są wybitne.

Wracamy do domu z poczuciem, że Antwerpii nie da się zamknąć w sztywnych ramach opisu. Jest chaotyczna, niejednolita i zaskakująca. Belgowie są życzliwi i mili, ale w nieco inny sposób niż Holendrzy. Wydaje się, że robią to jakby mniej nachalnie, a przez to, może… bardziej szczerze?

Ostatni wieczór w Holandii. Siedzimy z Małgosią na balkonie, ja sączę lokalne piwo (smaczne), zajadamy się stroopwaflami i wsłuchujemy się w ciszę. Holandia jest gezellig (niderlandzki odpowiednik duńskiego hygge), łatwo jest się przyzwyczaić do tego uporządkowania, ogródków w rozmiarze pudełka od zapałek, rytmu życia. Już jest mi smutno na myśl, że jutro o tej porze będę w kraju, w którym patrzenie na ludzi na ulicy uważane jest za prowokację, a uśmiechanie się za przejaw wariactwa. Na domiar złego świergot ptaków nagle zagłusza głośne „uc – uc”. To sąsiedzi, Polacy, wrócili do domu. W Holandii Polacy rzadko patrzą na swoich krajan przychylnym okiem. Bo i większość z nich nie zachowuje się najlepiej. Rano, przed wylotem siadamy jeszcze na lodach w holenderskiej lodziarni.

Obok nas przy stoliku siedzi trzech mężczyzn. Od razu słyszymy wąski repertuar polskich przekleństw, odmieniany przez wszystkie przypadki i przetwarzany na każdą możliwą część mowy. Nie pomaga fakt, że pół metra od nich znajdują się polskie dzieci. Panowie nie uważają za stosowne, żeby przy nich nie przeklinać. Specyficzność stosunków polsko-polskich w Holandii odczuwam też na lotnisku, gdzie prawie cały samolot wypełniają rodacy. Wszyscy patrzą na siebie wilkiem. Kiedy kobieta zajmująca miejsce obok mnie i Miłosza orientuje się, że jesteśmy Polakami robi skwaszoną minę. Ale jest i coś pozytywnego – oto do samolotu wsiadają moi Finowie! Tym razem stoję odpowiednio blisko, żeby powiedzieć „moi”. „Hei!” – odpowiada jeden z nich. Rozmawiamy przez kilka minut i każde z nas idzie w swoją stronę. To i tak wiele jak na tę nację. Finowie nie przepadają za „small talks”.

Nie wiem, czy to wynik zmęczenia, wrogiej atmosfery czy jeszcze czegoś innego, ale tuż po starcie zaczynam odczuwać niepokój. Lot powrotny jest dla mnie bardzo trudny, strach paraliżuje. I już wiem, że lecąc do Finlandii w sierpniu muszę mieć ze sobą albo aviomarin, który mnie uśpi, albo kieliszek czegoś mocniejszego, żeby było mi wszystko jedno. Ale już wiem, że potrafię. Kolejny lęk, przynajmniej częściowo, oswojony.

Z ulgą stawiam stopę na polskiej ziemi i niemal się wzruszam, kiedy jadąc autostradą widzę pagórki. Przy Holandii nawet Śląsk (i to wcale nie Jura czy Beskid) jest górzysty 😀

12 comments on “Holandia i Belgia na weekend – co zobaczyć?

  1. po pierwsze 99.99% podróży samolotem kończy się bez żadnych awarii i usterek. Codziennie na świecie w powietrzu jest kilkaset milionów samolotów. Po drugie. Mieszkam w Holandii i to wszystko prawda, także o Polakach, ale czekałam o tym aż autor tekstu napisze, że miał okazję spróbować Frikadellen albo frikadelbroodje. Jak juz byliście w Albert Hijn (widzę po stroopwafels)i o tym że nie przyjęli visy, to mogliście państwo spróbować frikadel broodjes.To taka jak gdyby parowka (?!) w cieście francuskim z sosem curry. Czekalam, czekałam i wszystko wymienione tylko je to! No rozczarowanie moje nie ma niemalże końca. 🙂 W Holandii można zwiedzać bardzo dużo. Utrecht tez jest piękny no i dla dzieciaków Efteling park rozrywki z Rollercoasterami karuzelami i gadajacymi koszami na śmieci xD Pozdrawiam bardzo serdecznie i mam nadzieje, że jeszcze państwo odwiedza Holandię. 😉

    1. Przepraszam, że tak rozczarowałam! Tylko kurczę nie dało się spróbować frikadel broodjes, bo jestem wegetarianką 😉 Czyli tylko w Albert Hijn nie akceptują visy? Braliśmy pod uwagę Efteling park, ale trzeba było ciąć koszty. Pewnie następnym razem zaliczymy 🙂 Pozdrawiam!

  2. Aha… Taka mala anegdotka. W Holandii dużo budynków (jak ten np z czerwonymi okiennicami na zdjęciu) ma hak zawieszony bezpośrednio pod dachem. Nie wiem czy państwo wiecie, może widzieliście że te kamienice mała sakramencko małe hole, korytarz jest tak wąski i klatka schodowa jest tak malutka, że 2 osoby się najczęściej nie miną. Na tych hakach ciągle jeszcze transportuje się meble na wyższe kondycje. 🙂 O ile z ikea można sobie złożyć meblościanki lub cała kuchnie o tyle widok sofy latające nad głowami przechodniów wcale nie jest niczym niezwykłym. 🙂

    1. Korytarze – potwierdzam! Miałam problem, żeby się w przedpokoju minąć z moim czterolatkiem 😀 Nie zwróciłam uwagi na haki. A mam oko do szczegółów. Teraz ja też jestem sobą rozczarowana 😀 Będę ich wypatrywać następnym razem 🙂

  3. Swietny weekendowy opis pogranicza Holendersko – Belgijskiego ! Zdecydowanie polecam odwiedzic miejsca na polnoc od Rotterdamu 🙂 chociazby oczywisty Amsterdam, gdzie urok dostrzega sie wlasnie przede wszystkim poza centrum zawalonym turystami (Azjaci z aparatami w rekach sa czasem trudni do wytrzymania 😉 ) lub wyspy Waddeneilanden – warto !:)

  4. OOO widzę, że bez problemu przezyliście podróż samolotem 😉 , nie było tak źle , prawda? Zawsze tak twierdzę, kiedy stanę na płycie lotniska juz w drodze powrotnej u siebie w kraju hahaha. Fajny czas mieliście, ja uwielbiam Holandię z jej wiatrakami ( musicie koniecznie kiedyś odwiedzić skanseny) oraz kwiatami (Keukenhof wymiata). Zasyłam buziole.

    1. Powiedzmy… W drugą stronę nie było najlepiej. Niby wygoda, szybka podróż, ale jednak zdecydowanie wolę samochód 😉

Skomentuj Agnieszka Mazur Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *