Litwa i Łotwa – jak je zwiedzać (i jak tego nie robić)

Majówkę postanowiliśmy spędzić u sąsiadów, którzy są dla nas raczej egzotyczni. Ze względu na to, że przez większość życia mieszkałam w Kielcach, a rodzinę mam w Nowym Sączu, stosunkowo często bywałam na Słowacji i poznałam kilku Czechów. Zdarzyło mi się też natknąć na Niemców, zwłaszcza w czasie studiów w Krakowie. Ukraińców spotykałam z kolei w Rzeszowie, przyjeżdżali też do mnie w ramach Couchsurfingu, no i poznałam ich lepiej podczas wyprawy do Lwowa. Za to Bałtowie byli dla mnie terra incognita. Co prawda w sierpniu nocowała u mnie trójka kochanych Litwinów (Tomas, Danielius i Ieva), ale przez jeden dzień tylko wyostrzyłam sobie apetyt na ich kulturę.

A więc Litwa. W ekipie znalazłam się ja, Miłosz, mój brat Mariusz i jego koleżanka Ania.

Ze względu na to, że ceny na Litwie są wyższe niż u nas postanowiliśmy zastosować wariant duński, czyli wziąć ze sobą prowiant z Polski i jeść tylko jeden ciepły posiłek dziennie w restauracji. Do tego obowiązkowo Couchsurfing, bo mając tylko dwa pełne dni na zwiedzanie lokalny host to najlepszy sposób na wgryzienie się w klimat miasta. Zaczęłam szukać noclegu dla mnie i Miłosza tuż po świętach wielkanocnych, więc prawie dwa tygodnie przed planowanym przyjazdem i… nic. Aktualnie na Couchsurfingu można wysłać tylko 10 wiadomości tygodniowo. Ja straciłam siedem na odpowiedzi odmowne. Odezwałam się też do moich Litwinów (cała trójka mieszka w Wilnie, ale nie mają możliwości przenocowania gości), którzy próbowali pomóc mi znaleźć nocleg. Tutaj też bez sukcesu.

Do tej pory nigdy nie miałam problemu z noclegami. Zwykle wystarczyło, że wysłałam jedną, maksymalnie trzy wiadomości, żeby znaleźć hosta. Sytuacja nieco mnie przytłoczyła, poczułam niepewność. Słyszałam już wcześniej głosy, że Litwini wybitnie nie przepadają za Polakami. Taką reakcję couchsurferów tłumaczyłam sobie właśnie tą niechęcią do nacji i było mi przykro. Poza tym prosiłam o nocleg dla mnie i dla dziecka, co też nie każdemu musiało się podobać (chociaż wszyscy, do których pisałam zaznaczali w swoim profilu, że nie mają nic przeciwko nocowaniu młodych podróżników). Kluczowy był tu jednak przede wszystkim termin – na Litwie 1 maja też jest dniem wolnym, do tego do stolicy zjeżdżają się wtedy tłumy turystów i tubylcy, jeśli tylko mogą, starają się uciec z miasta.

Dosłownie trzy dni przed naszym wyjazdem do Wilna znalazł się ktoś, kto zgodził się nas przenocować. I to nie byle kto, a Estończyk! Do tej pory nigdy żadnego nie poznałam, wiedziałam też, że nie uda nam się podczas majówki zaliczyć tego kraju, więc wszystko ułożyło się idealnie. Mariusz i Ania znaleźli nocleg u Litwinki, 1,5 kilometra od naszego „domu”.

Tauno i Miłosz czytają Reksia po litewskuWyposażeni w torby z jedzeniem, przeciwdeszczowe ubrania i śpiwory wyruszyliśmy na Litwę w sobotę o 6.00. Planowaliśmy być w Wilnie około 15.00 i jeszcze trochę podreptać, zanim trafimy do naszych hostów. Niestety, my i nasze plany sobie, a rzeczywistość sobie. Trzy godziny naszego cennego czasu spędziliśmy w Białobrzegach (podobno są tam dobre lody, ale nie znalazłam 😉 ), bo… zepsuł się mój samochód. Okazało się, że szczur poprzegryzał kable i bez interwencji mechanika nie było mowy o dalszej jeździe. I tak, dodając do tego jeszcze różnicę czasu (na Litwie przyspiesza o godzinę) byliśmy w Wilnie o 22.00. Miłosz zasnął na trasie, więc do domu Tauno, naszego hosta, został przeze mnie wniesiony. Obudził się dopiero rano. Ja spędziłam kilka chwil z gospodarzem i też padłam. Pierwszego dnia zobaczyliśmy więc tylko przejście graniczne i słownie dwie litewskie wioski usytuowane dość daleko od głównej drogi. Pagórkowaty, zielony krajobraz, mnóstwo bocianów, sporo stawów. Zaliczyliśmy też stację benzynową, na której kupiliśmy lody (bardzo smaczne) i litewskie batoniki. Miałam prawdziwego pecha, bo pierwszą rzeczą, której spróbowałam na Litwie był Hematogen. Ugryzłam i od razu wyplułam. „Tu jest krew!” – powiedziałam do mojego brata, również degustującego ten słodycz. On niczego takiego nie wyczuł. Stwierdził, że to słodki batonik o smaku toffi. Kiedy zapytałam o to dziwne coś Tauno potwierdził moje obawy – Hematogen to słodycz, który litewscy, łotewscy i estońscy rodzice dawali swoim dzieciom „na krzepę”. Z byczą krwią. To cudo można dostać też w innych krajach byłego Związku Radzieckiego, a sam pomysł wywodzi się ze Szwajcarii. W sprzedaży są batony o smaku śliwkowym, kokosowym, morelowym…

Dzień  drugi naszej wyprawy rozpoczynamy o 8.00, czyli o 7.00 polskiego czasu. Mariusz i Ania przyjeżdżają pod nasz dom i ruszamy do Łotwy. Kierunek -> Ryga! Tuż za Wilnem naszym oczom ukazuje się autostopowicz, który chce się dostać w to samo miejsce. Jako że Mariusz również podróżuje w ten sposób, nie wahamy się ani chwili. Okazuje się, że wzięliśmy na pokład Łotysza. Podróżujemy z nim przez ponad trzy godziny, mijając totalne pustkowia. Droga z Wilna do Rygi to pola i lasy, urozmaicane jedynie podnoszącymi poziom adrenaliny we krwi sytuacjami na drodze. Tiry, które parami wyprzedzają na trzeciego na jednopasmowej drodze, minimalne wykorzystanie kierunkowskazów i ostra jazda to tutaj właściwie norma. Nasz towarzysz podróży nie jest niestety szczególnie rozmowny, więc nie udaje nam się wyciągnąć od niego przydatnych informacji. Nie wiemy, gdzie w Rydze warto zjeść, jakie nietypowe miejsce zobaczyć. Za to dowiadujemy się, że zaledwie 20 kilometrów od miasta znajduje się morze. W ogóle nie braliśmy pod uwagę, że podczas tak krótkiej wycieczki uda nam się zobaczyć Bałtyk. Grzech nie skorzystać z okazji 🙂

Kiedy przekraczamy granicę z Łotwą krajobraz się zmienia. Są miasteczka, drewniane domki przy drodze, dużo zieleni i gęstych lasów. Łotewska architektura jest bardzo zróżnicowana, od obskurnych radzieckich bloków (niewielu), przez schludne, przypominające niemiecki styl kamienice, po budynki przywodzące na myśl Skandynawię. Do tego dużo rzek z drewnianymi mostkami. Aż chciałoby się zatrzymać i trochę tam podreptać, ale niestety czas jest nieubłagany. Dojeżdżamy do Rygi, szybko trafiamy do centrum i zaczynają się zachwyty. Stare miasto otoczone jest rzeką Daugava (po polsku Dźwina), dojeżdża się do niego mostem.

Wysiadamy z samochodu, żegnamy naszego przypadkowego pasażera i ruszamy wąskimi uliczkami. Jestem w raju, Ryga stoi moim ukochanym gotykiem! Stare miasto to zbiorowisko bocznych uliczek, z których każda cieszy oczy jakimiś perełkami architektonicznymi. Stolica Łotwy wita nas deszczem, wiatrem i chłodem, do tego Miłosz wybiera sobie ten właśnie dzień na wielki bunt, więc zwiedzanie odbywa się w trudnych warunkach. Nie wchodzimy do kościołów, nie zaliczamy Ryskiego Muzeum Motoryzacji, które z przyjemnością bym zobaczyła. Za to siadamy w restauracji i zamawiamy obiad. Nic tradycyjnego w ramach dania głównego, za to na deser Mariusz bierze owsiankę z karmelem, orzechami włoskimi i kisielem żurawinowym. Podjadamy mu ją wszyscy, bo jest wspaniała!

Jeszcze trochę dreptania po cudnej starówce, później spacer wzdłuż Daugavy i wsiadamy do samochodu. Czas na Bałtyk! Droga nad morze jeszcze bardziej urokliwa, z pięknymi drewnianymi domkami i piaszczystymi lasami. Przypomina trochę dojazd do Helu. Morze od łotewskiej strony wręcz granatowe, nieco wzburzone, na plaży znajduję różowe muszelki. Nie ma tłumów (a podobno w Gdańsku zjawiło się pół Polski, Niemiec i Włoch), jest cisza, spokój i ten niemożliwy do podrobienia zapach. Ania z Mariuszem spacerują po plaży, my moczymy ręce i uciekamy przed falami. Miłosz nie w humorze, szybko traci cierpliwość i musimy wracać. Zresztą, czas i tak goni.

Wracając do Wilna zahaczamy jeszcze o łotewski sklep, gdzie kupujemy słynny balsam Ryga, krówki z nasionami konopi, ja znajduję też likier z Tallina, zaopatruję się w łotewskie skarpetki i i herbaty. Na półkach sporo polskich towarów, na przykład orzeszki ziemne Felix, soki Tymbark, Kubusie. A w lodówce wielki wybór litewskich batoników twarogowych, na które ostrzyłyśmy sobie z Anią apetyt jeszcze po polskiej stronie. Kupujemy 12 różnych smaków. Czekolada, wanilia, migdał, orzech z kokosem, ciasteczkowe, z makiem, pomarańczowe, truskawkowe, toffi… Próbujemy wszystkich od razu, bo ciężko je transportować bez lodówki. Przy ostatnim mamy już oczywiście dość, ale było warto. Koniecznie spróbujcie, jeśli będziecie mieć okazję! Nie ma porównania z tymi, które da się kupić w naszym Lidlu czy Biedronce.

Do Wilna znów dojeżdżamy na 22.00. Okrążamy samochodem stare miasto, podobnie jak w Rydze otoczone rzeką – Neris (u nas znana jako Wilia; co ciekawe Litwini nazywają tak inną rzekę, która łączy się z Neris), z mostami i urzekającą grą świateł. Dopiero dziś orientujemy się, że na Litwie obowiązują nieco inne przepisy drogowe – jeśli chcemy skręcić z lewego pasa, musimy poczekać na drugie zielone światło. Kilka razy złamaliśmy więc prawo, bo jeździliśmy „po polsku”. Litwini nie są chyba jednak przywiązani do zasad na drodze – jeżdżą trochę jak warszawiacy. Taka wolna amerykanka.

Podjeżdżamy pod dom, przenoszę Miłosza do łóżka i idę posiedzieć w kuchni z Tauno. Pyta o różne zabytki w Rydze i jest nieco zdegustowany, że ich nie zobaczyliśmy. Najpierw trochę mi głupio, ale później zaczynam mówić i sama przed sobą odkrywam, że tak to właśnie wygląda: czuję się podróżnikiem, nie turystą. Nie mam w sobie potrzeby oglądania najsłynniejszych kościołów i budynku parlamentu. Mogę je zobaczyć na zdjęciu w internecie, tam też o nich przeczytam. Kiedy jestem w obcym kraju, chcę poczuć jego atmosferę. Poznać sposób bycia mieszkańców, usłyszeć, w jaki sposób ich akcent nakłada się na język angielski, zobaczyć, czy uśmiechają się, kiedy idą ulicą, sprawdzić, czy są mili i otwarci czy wręcz przeciwnie. No i spróbować tego, co jedzą na co dzień. Wypić ich poranną kawę. Sprawdzić, jak wyglądają ich domy od środka. A spacerując po mieście natrafić na boczną uliczkę i znaleźć tam coś, czego nie znajdę na Trip Advisorze ani w broszurkach dla turystów. W zasadzie tak wyglądał nasz wypad do Rygi, choć nie udało nam się w ogóle wejść w interakcję z mieszkańcami. Wszędzie byli… Polacy.

Rozmawiamy z Tauno kilka godzin. Dowiaduję się, że Litwini i Łotysze w ogóle nie rozumieją się nawzajem, choć ich języki są całkiem podobne. Różni je głównie wymowa. Jeśli zaś chodzi o Estończyków, to ich język pochodzi z tej samej rodziny co fiński, więc nie ma mowy o wzajemnej komunikacji. Bałtów łączy rosyjski. Większość z nich mówi nim płynnie. Są i stereotypy oraz wzajemne relacje. Litwini i Łotysze dogadują się całkiem nieźle, Estończycy są raczej z boku. Do tego wszyscy się z nich śmieją (bracia Bałtowie, ale i Rosjanie – Tauno pokazuje mi nawet książkę z kawałami o jego nacji). Wiecie, jaka jest najbardziej charakterystyczna cecha Estończyka? Jest powolny. Nie miałam o tym pojęcia, no i Tauno raczej nie potwierdza stereotypu.

Nasz ostatni dzień przeznaczamy w całości na Wilno. Startujemy o 10.00 (Ania i Mariusz wieczorem ruszyli w miasto i trochę zaspali 😉 ). Idziemy na starówkę, wybieramy przypadkowe uliczki i… jesteśmy zdruzgotani. Wilno to sami Polacy. Jesteśmy WSZĘDZIE. Ba, wchodzę do sklepu, kupuję magnes mówiąc po angielsku, a pani mówi mi „można po polsku”! Oboje z Mariuszem mamy w oczach panikę. To nie jest nasza wyprawa, nie tak to ma wyglądać. Ania zdaje się tego nie zauważać i ochoczo wchodzi do jakichś kościołów. W tym czasie odzywa się do mnie Tomas. Pyta, gdzie jesteśmy, bo ma chwilę i może nas trochę pooprowadzać. Podaję mu nazwę kościoła (św. Teresy) i czekam na niego jak na cud. Pojawia się, a ja prawie rzucam mu się na szyję. Moje pierwsze słowa to nie „cześć”, tylko „ratuj nas! Zabierz nas gdzieś, gdzie nie ma Polaków, gdzie nie chodzą turyści!”. Tomas wybucha śmiechem. „Akurat tutaj zawsze są Polacy. Jesteście pod Ostrą Bramą” 😀 Zupełnie przypadkiem dotarliśmy tam, gdzie zmierzają wszystkie pielgrzymki, można więc powiedzieć, że odkuliśmy się za Rygę – byliśmy jak przykładni turyści. Wraca Ania z Mariuszem, wskakujemy do samochodu Tomasa i wyjeżdżamy z centrum. Nasz przewodnik zabiera nas na wzgórze Trzech Krzyży. Nawet on jest zaskoczony, że tutaj też są dziś turyści, chociaż jest ich zdecydowanie mniej niż w centrum. Wspinamy się na górę i podziwiamy panoramę. Wilno jest piękne. Niestety zabytkowa architektura miesza się z warszawskim stylem – przeszklonymi wieżowcami i współczesnym budownictwem, ale to nie przyćmiewa ogólnej urody miasta. Ze wzgórza zbiegamy z Miłoszem w szalonym pędzie, wymijając wszystkich na drodze i śmiejąc się. Ta wyprawa znów jest w naszym stylu, dzięki Tomasowi nie musimy się już martwić.

Ze wzgórza Tomas prowadzi nas w kolejne mniej oczywiste miejsce – pod mural przedstawiający Putina i Trumpa. Później okazuje się, że namalował go… brat dziewczyny, u której spał Mariusz i Ania. Taki mały świat 🙂

Tomasowi kończy się czas, prowadzi nas więc jeszcze pod drzwi restauracji serwującej tradycyjne litewskie potrawy. Mówi, że tutaj naprawdę warto wejść. Zapisuje mi w telefonie nazwy piw, których koniecznie muszę spróbować – przekonałam się już podczas jego pobytu w Kielcach, że mamy w tym temacie identyczny gust. I tak, drodzy piwosze: jeśli Litwa i ciemne piwo, to zdecydowanie Baltijos oraz Nezinomas Krantas – wspaniałe! Dobre wino to, według Tomasa, czerwona Voruta. No i jeszcze słynne 999. Litwin stanowczo odradza originalios, za to poleca czerwone. Mam, sprawdzę 😉

W Forto Dvaras sięgamy po klasyki: zepeliny dla Mariusza i Ani (podobno super), placki ziemniaczane dla Miłosza (bardziej puszyste niż nasze), a dla mnie balandeliai su grikiais, czyli gołąbki z kaszą gryczaną. Przyzwoite. Do tego wspaniały kwas chlebowy dla Ani, podawany z rokitnikiem, herbata z imbiru i cytryny dla Mariusza, malinowa dla Miłosza, a dla mnie tradycyjny Napoleono tortas. Zajadamy się nim wszyscy. Smakuje jak babka cytrynowa mojej babci, ale jest mokry, delikatny… Idealny. Kolejnym tradycyjnym wyrobem cukierniczym na Litwie jest Tingynys. Nie zdecydowałam się go zamówić, bo to po prostu nasza polska bajaderka, tyle że inaczej wygląda. No i sękacz, robiony też na Podlasiu. Z ciekawych wypieków dostępnych na Litwie polecam jeszcze kaneles – przypominające pączki babeczki z nadzieniem z mango, malin, jabłek. To francuski przepis, ale w Wilnie można je kupić wszędzie. I naprawdę warto się skusić.

Z restauracji idziemy po Tauno, który będzie naszym przewodnikiem do końca tego dnia. Prowadzi nas obok kościoła, który musi mnie zachwycić – świętej Anny. To ceglany gotyk, po prostu cudo! A stamtąd już tylko rzut beretem do instytutu dziennikarstwa. W budynku mieszkał kiedyś Adam Mickiewicz.

Wąskimi uliczkami idziemy na ulicę Literatu. Żeby tam jednak dotrzeć, trafiamy też na ścianę czajniczków do herbaty. Mała rzecz, a jaka urocza 🙂

Tutaj też Miłosz stwierdza, że chce do łazienki. Wchodzimy więc do czekoladziarni, która jest tuż obok. A tam, oprócz pralinek, komnata z czekolady! Czyż nie pyszna?

Ulica Literatu to zdecydowanie mój świat. Jest wąska, krótka, a w jej ściany wbudowane są tabliczki upamiętniające różnych pisarzy związanych z Litwą. Jest Mickiewicz, jest i Czesław Miłosz. A nawet Gunter Grass.

Mogłabym tu spędzić kilka dłuższych chwil, ale ekipa popędza. Przez park Bernardynów, do niedawna ogród botaniczny idziemy na wzgórze zamkowe, gdzie znajduje się baszta Gediminas (Giedymina). Ze szczytu widać nie tylko panoramę Wilna, ale i wzgórze Trzech Krzyży. Są bardzo blisko siebie.

Na mojej skromnej liście rzeczy, które koniecznie chcę zobaczyć znajduje się Užupis, czyli Republika Zarzecza. Państwo w państwie, a właściwie artystyczne serce Wilna.

Niegdyś dzielnica żydowska, później niszczejący teren, który upodobała sobie wileńska bohema – artyści mieszkali tu zwykle na dziko i budowali to, czym dzisiaj jest Zarzecze. Jednym z lokatorów Užupis był Konstanty Ildefons Gałczyński. Dziś Zarzecze ma własną konstytucję, flagę, prezydenta, a nawet ambasadę w Moskwie. I pełne jest smaczków. Jak choćby huśtawka zawieszona pod mostem nad rwącym nurtem Wilenki. Odważni mogą na niej usiąść. Ja nie miałam niestety jak, ale korciło…

Co jeszcze, skoro zapada wieczór? Niech będzie pomnik kota! Miłosz jest wielkim fanem mruczących, ja zresztą też, więc czemu nie? No to mamy zdjęcie z kocurem 🙂

Na koniec jeszcze zakupy, z Tauno w roli wyroczni. Wychodzę obkupiona w rzeczy, o których wiedziałam i te wskazane przez Estończyka. Mam zgrzewkę wspaniałej wody Vytautas – odpowiednik ukraińskiej Polyany Kvasovej. Słona, idealny izotonik po wysiłku lub nawadniacz po degustacji zbyt wielu litewskich trunków. Biorę też obuoliu suris, czyli ser jabłkowy. Absolutny must try, dostępny też w wersji marchwiowo-imbirowo-cytrynowej. Nie da się tego opisać, trzeba zjeść! Dwa czarne litewskie chleby, w tym jeden z nasionami konopi (po powrocie włożyłam je do zamrażalnika, więc mogę w każdej chwili podpiec w piekarniku i cieszyć się tym smakiem), fantastyczny ser wędzony z suszonymi pomidorami, a także kama – moje objawienie. To tradycyjna estońska (ale i fińska, a ja do tej pory nie natrafiłam na jej ślad) „mąka” z żyta, jęczmienia, ryżu i groszku, którą podaje się zwykle ze zsiadłym mlekiem lub jogurtem, a także jagodami. Śniadanie idealne!

W końcu wracamy do domu i zaczynamy się pakować. Miłosz zasypia wtulony we mnie, po czym idę jeszcze chwilę pogadać z Tauno. Mój gospodarz stwierdza, że jest pod wrażeniem naszego wypadu. Mówi, że naprawdę udało nam się zrobić z tym krótkim czasem coś ciekawego. Odpalamy mapy Google i wspólnie kombinujemy, jak rozplanować jutrzejszy powrót do Polski, żeby zobaczyć coś jeszcze. Przy okazji pytam go jeszcze o coś, co nurtowało mnie od wyprawy do Rygi. Widziałam wtedy przy trasie drewnianą kapliczkę z jakimś pogańskim symbolem. Tauno mówi, że Litwa była ostatnim europejskim krajem, który się schrystianizował, ale symbole pozostały. Oglądamy w internecie najsłynniejsze kościoły. Niemal na każdym obok tradycyjnego krzyża znajdują się symbole z tamtych czasów.

Wtorek, 2 maja. O 6.00 pod budynek podjeżdża Mariusz z Anią. Wynoszę zawiniętego w śpiwór Miłosza, który jeszcze przez chwilę smacznie śpi. Budzi się tuż przed naszym ostatnim przystankiem – Trakai! Planując wyprawę w ogóle nie braliśmy tej opcji pod uwagę, ale tak jakoś wyszło. I była to doskonała decyzja! Tuż przed 8.00 litewskiego czasu zamek w Trokach jest całkiem pusty, skąpany w słońcu, cichy. Na moście łączącym wyspę z lądem stoi samotny wędkarz. Przy brzegu zacumowane są rowerki wodne. Jest IDEALNIE.

Spacerujemy po miasteczku co najmniej godzinę, napawając się przepiękną okolicą, urokiem kolorowych drewnianych domków i codziennym życiem Litwy. Bo dziś jakaś pani idzie sobie do pracy, panowie wykaszarką skracają trawę, życie toczy się normalnym trybem. I wreszcie wiem, że kiedy kobieta, która mija mnie i Miłosza uśmiecha się do nas, to mogę to zaliczyć jako interakcję z Litwinką. W drodze do samochodu stajemy jeszcze przy bramie Kienesy, czyli karaimskiego domu modlitewnego. W Europie jest tylko pięć czynnych kienes.

Ruszamy na Polskę, tym razem nie przez środek niczego, a drogami przecinającymi litewskie wsie i miasteczka. Zielone wzgórza skąpane w słońcu, piękne budyneczki, mnóstwo jezior i stawów. Patrząc na taki krajobraz doskonale rozumie się to słynne „Litwo, ojczyzno moja”. Bo to jest naprawdę piękna ziemia, z kameralnym klimatem. Miejsce, w które można uciec przed zgiełkiem, żeby napisać powieść albo sonety. Jest gdzie zapatrzeć się w siną dal, jest czym pooddychać, czego posłuchać (bo ptactwa tu prawdziwy urodzaj). Z żalem żegnam Litwę, reszta brygady chyba też.

Po polskiej stronie postanawiamy zahaczyć o Suwałki, bo żadne z nas nie było w tych stronach. Okolica zachwyca, Wigierski Park Narodowy kusi, gdybyśmy mieli więcej czasu, zapewne ruszylibyśmy nad jezioro Wigry, ale samo miasto… Niestety, nawet rynek nie zachęca nas do tego, żeby zatrzymać samochód i trochę tu pochodzić. Jeśli jest tu jakiś mieszkaniec Suwałk, bardzo chętnie przeczytam jego komentarz o tym, co warto tam zobaczyć. My wyjechaliśmy z poczuciem, że raczej nic…

Do Kielc docieramy o 17.30. To była długa majówka, ale wspaniałe wspomnienie. Żeby nie być gołosłowną napiszę Wam jeszcze tylko, jak krajów bałtyckich nie zwiedzać. A więc:

1. Jeśli nie jesteście typowymi turystami lubiącymi tłumy, nie jedźcie tam podczas majówki. W tym roku obłożone były nie tylko Wilno i Ryga, ale nawet Tallin.Głównie Polakami.

2. Nie wybierajcie żadnych długich weekendów, jeśli chcecie w ogóle wejść w jakąś interakcję z tubylcami. Przy świętach Litwini i Łotysze uciekają z miasta. Przed turystami.

3. Nie chodźcie utartymi ścieżkami, bo zobaczycie tylko czubki głów innych turystów. Jeśli koniecznie chcecie popodziwiać Ostrą Bramę i inne klasyki, wybierzcie się tam o 6 – 7 rano. Będzie pusto, spokojnie i o wiele piękniej.

4. Planując trasę nie wrzucajcie w nawigację autostrad, bo w ogóle nie zobaczycie, jak wyglądają litewskie wsie i mniejsze miasta.

5. Nie zaczynajcie rozmawiać z Litwinami po polsku. Większość z nich zna nasz język, ale narzucanie im, żeby się do tego przyznawali nie jest lubiane. Jeśli będą chcieli, sami przejdą na polski. Jeśli nie, pozostaje Wam angielski lub rosyjski.

6. Nie wierzcie w zapewnienia internetu, że ceny na Litwie i Łotwie są takie jak w Polsce. Jest drożej, więc możecie się zdziwić, kiedy euro zbyt szybko wylecą Wam z portfela.

7. Nie kupujcie Hematogenu!

8. Jeśli jesteście wegetarianami, nigdy nie bierzcie w ciemno żadnego pieczywa czy bułek. Każda drożdżowa bułeczka, której chciałam spróbować była z mięsem. Zawsze trzeba dopytać sprzedawcy, co jest w środku.

9. Nie zakładajcie, że w jeden weekend zobaczycie wszystkie muzea i kościoły w Wilnie czy Rydze. Ze względu na ich ilość oraz kolejki turystów czekających na wejście nie macie na to szans.

14 comments on “Litwa i Łotwa – jak je zwiedzać (i jak tego nie robić)

  1. Po pierwsze, chcąc poznać jakikolwiek kraj nie można poprzestawać na stolicy. Atmosfera stolicy jest zawsze różna od atmosfery reszty kraju i zwiedzanie samej stolicy niewiele powie o kraju.
    Po drugie, zwiedzanie Wilna i Troków to nie jest zwiedzanie Litwy. To jest zwiedzanie Polski na Litwie.
    Poza tym fajny opis.
    Przestrzegam przed litewskim chlebem. Jest specyficzny, jadłem wiele rodzajów i żaden mi nie smakował.
    Natomiast nie potwierdzam tego, co się mówi o stosunku Litwinów do Polaków. Wszędzie spotykałem się z życzliwością.

    1. Zgadzam się całkowicie. To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd, który obejmował stolice. Do tej pory zawsze wybierałam mniej utarte ścieżki. Zaważył czas, a właściwie jego brak. Poza tym, jak by nie patrzeć, Polak jadący na Litwę czy Łotwę wybierze właśnie Wilno i Rygę. Chciałam więc stworzyć przewodnik alternatywny, żeby mógł wybrać coś innego niż rzeczy, które wyczyta się z przewodników. Czarny chleb jadłam już na miejscu i jest całkiem, całkiem. Chociaż trochę przeszkadza mi to, że jest słodki (zasługa soku jabłkowego). W stosunku do mnie Litwini byli przyjaźni, ale oni też mówili, że generalnie Polaków się tu nie lubi. Zarówno ze względu na historię, jak i mniejszość polską, która ma niezły socjal. No i zachowanie polskich turystów, nastawienie, że są u siebie, że to nasze miasto.

      1. Wielu Polaków z sentymentu odwiedzi Dyneburg inni odwiedzą Aglyunę – ośrodek maryjny z bazyliką, znajdujący się w otoczeniu jezior Cirišs (Ciriszu) i EglesKult .
        To taka Jasna Góra dla tamtejszych Polaków i wszystkich tamtejszych katolików .Kult Matki Boskiej z Agłony był znany w całych Inflantach polskich.
        Tamtejsze okolice przypominają trochę Mazury z dziesiątkami jezior
        Będąc już w Rydze warto odwiedzić znany kiedyś i popularny kurort w Jurmale , ulubiona letniskowa miejscowość bogatych Rosjan .

        1. A jak tam wygląda sprawa natłoku turystów? Też trzeba się wybrać poza sezonem lub bladym świtem czy nie powinno być problemu?

  2. O Suwałkach mogłabym rozpisać się bardzo, bardzo długo, pytanie, co interesowałoby Was najbardziej.
    Na pewno warto przespacerować się po ulicy Kościuszki – to rzadki przypadek zachowanej bez większych uszkodzeń (Suwałki ominęły zniszczenia wojenne) klasycystycznej starówki w formie jednej głównej ulicy, przy której skupiało się życie miasta (dawny trakt Warszawa-Petersburg), obecnie w większości odnowionej. Ponadto klasycystyczne kościoły, Muzeum Marii Konopnickiej w domu, w którym poetka przyszła na świat, Muzeum Okręgowe z wystawą stałą poświęconą historii tych terenów, m.in. dawnym mieszkańcom – Jaćwingom, oraz wystawą malarstwa Alfreda Wierusza-Kowalskiego, który również urodził się w Suwałkach (zdarzają się bardzo ciekawe wystawy czasowe, bywał Malczewski, bywała terakotowa armia). Wzdłuż ulicy Zarzecze znajduje się kompleks 5 cmentarzy różnych wyznań, leżących mur w mur obok siebie: cmentarz katolicki, prawosławny, ewangelicki, żydowski i muzułmański. Jeśli Miłosz lubi się pluskać w wodzie, na pewno spodobałby mu się wybudowany kilka lat temu aquapark (nie są to Druskieniki, ale też jest fajnie:)). W wakacje odbywa się w mieście festiwal bluesowy, na który zjeżdżają się ludzie z Polski i zagranicy.
    W okolicy polecam jaćwieskie cmentarzysko w Szwajcarii, Suwalski Park Krajobrazowy (najstarszy w Polsce) z najgłębszym jeziorem na Niżu Środkowoeuropejskim – Hańczą, grodziskiem jaćwieskim na Górze Zamkowej i widokami z „Pana Tadeusza”, wspomniany przez Was Wigierski Park Narodowy z klasztorem pokamedulskim i mieszkającą w Wigrach panią Tereską, która robi w sezonie fantastyczne sękacze i kruche pierogi z owocami (nie jedliście takich nigdzie i nigdy, gwarantuję:)), Czarną Hańczę, która jest jednym z najpiękniejszych i jednocześnie niezbyt trudnych szlaków kajakowych w Polsce, a także Sejny z pięknym barokowym kościołem i klasztorem podominikańskim, dawną żydowską bożnicą i Fundacją „Pogranicze”, która organizuje w Sejnach i Krasnogrudzie, gdzie spędzał wakacje młody Czesław Miłosz, liczne pokazy, spotkania i przedstawienia teatralne.

    1. Kochana, pięknie Ci dziękuję za ten komentarz i za to, że znalazłaś czas, żeby to wszystko napisać. Tak czułam, że coś nam umknęło podczas tego przejazdu, że nie widzimy najważniejszych rzeczy. Dzięki Tobie już wiem, że wrócę do Suwałk i zwrócę im honor 🙂 Pozdrawiam Cię serdecznie!

  3. 1. Jeśli nie jesteście typowymi turystami lubiącymi tłumy, nie jedźcie tam podczas majówki. W tym roku obłożone były nie tylko Wilno i Ryga, ale nawet Tallin.Głównie Polakami.

    W Wilnie Polacy są zawsze. Oczywiście w długie weekendy czy w okresie letnim jest ich znacznie więcej, ale to oczywiste. W Rydze i Tallinie Polaków jest znacznie mniej. Tam są przeróżne nacje. No i nie każdy może jechać w marcową środę czy listopadowy czwartek …

    2. Nie wybierajcie żadnych długich weekendów, jeśli chcecie w ogóle wejść w jakąś interakcję z tubylcami. Przy świętach Litwini i Łotysze uciekają z miasta. Przed turystami.

    Warszawa i Kraków też w tym okresie ucieka lub „wraca” do domu … No ale chyba nie uciekają wszyscy wilnianie czy ryżanie !

    3. Nie chodźcie utartymi ścieżkami, bo zobaczycie tylko czubki głów innych turystów. Jeśli koniecznie chcecie popodziwiać Ostrą Bramę i inne klasyki, wybierzcie się tam o 6 – 7 rano. Będzie pusto, spokojnie i o wiele piękniej.

    Fakt ale to samo można napisać o Rynku w Krakowie. Te miasta naprawdę żyją tak samo jak nasze metropolie.

    4. Planując trasę nie wrzucajcie w nawigację autostrad, bo w ogóle nie zobaczycie, jak wyglądają litewskie wsie i mniejsze miasta.

    Łotwa i Estonia autostrad nie mają. Litwa w zasadzie 2: od Kłajpedy do Wilna i z Wilna do Panevezys ale krajobraz się nie różni od tego z mniej uczęszczanych dróg.

    5. Nie zaczynajcie rozmawiać z Litwinami po polsku. Większość z nich zna nasz język, ale narzucanie im, żeby się do tego przyznawali nie jest lubiane. Jeśli będą chcieli, sami przejdą na polski. Jeśli nie, pozostaje Wam angielski lub rosyjski.

    Prawda.

    6. Nie wierzcie w zapewnienia internetu, że ceny na Litwie i Łotwie są takie jak w Polsce. Jest drożej, więc możecie się zdziwić, kiedy euro zbyt szybko wylecą Wam z portfela.

    Też prawda

    7. Nie kupujcie Hematogenu!

    W życiu o tym nie słyszałem

    8. Jeśli jesteście wegetarianami, nigdy nie bierzcie w ciemno żadnego pieczywa czy bułek. Każda drożdżowa bułeczka, której chciałam spróbować była z mięsem. Zawsze trzeba dopytać sprzedawcy, co jest w środku.

    No może nie każda ale sporo takich mają. A pieczywo Litwini mają najlepsze w Europie od Tallina po Belgrad.

    9. Nie zakładajcie, że w jeden weekend zobaczycie wszystkie muzea i kościoły w Wilnie czy Rydze. Ze względu na ich ilość oraz kolejki turystów czekających na wejście nie macie na to szans.

    Fakt. Kościołów w Wilnie jest cała masa. Ale jak ktoś chce zobaczyć te najważniejsze to jest ich 5-6.

    10. znam osobę z Kielc, która zna pół Europy a tam nie chce jechać, bo to dziki Wschód. Od dekady walczę z nią, że raczej jest odwrotnie 🙂

    1. 1, 2, 3 – dla jednych to oczywiste, dla innych wcale 🙂 4 – od przejścia w Ogrodnikach do Wilna jedzie się drogą oznaczoną jako autostrada. Przy tej drodze na całej trasie NIC nie ma. Podobnie od Wilna do granicy z Łotwą, kiedy jedzie się na Rygę. „Autostrada” na Litwie to taka nasza krajówka, na dodatek jednopasmowa. Czyli nazwa bardzo umowna. Po stronie łotewskiej drogi prowadzą przez miejscowości. I lepiej się ich trzymać, bo te boczne są podobnym stanie jak ukraińskie. 7 – jeśli jesz mięso, może by to nie była aż taka trauma. Ja nie jem od 20 lat i autentycznie wyczuwam smród krwi i w zamrożonym kawałku. Dlatego i tutaj od razu rozpoznałam 😉 10. A to scyzor uparty! Litwa jest bardziej kameralna, ale na pewno nie mniej cywilizowana niż Polska 🙂 Pozdrawiam!

      1. Co do autostrad to chyba jakiś zły atlas lub gps bo jak wcześniej pisałem te dwie drogi to prawdziwe autostrady, po 2 pasy w każdą stronę. Od Polski do Wilna przez Alytus jest zwykła droga.
        Drogi też sa różne, parę lat temu między Kłajpedą (3 miasto Litwy) a Liepają (3 miasto Łotwy) była fatalna.
        i Litwa i Łotwa mają bardzo mało mieszkańców, Litwa ma jednak znacznie więcej dużych miast niż Łotwa, rozmieszczenie ludności też jest różne, między Rygą a Wilnem jest ich więcej, na północ od Rygi też jest dosyć pusto; ale polecam przejazd z Tallina do Tartu – dwa największe miasta Estonii, 200 km praktycznie tylko lasy bagna, od czasu do czasu stacja benzynowa, drewniany zajazd i niewielkie wsie.

        A ten batonik z krwią też by mi przeszkadzał – ja po prostu nigdy o jego istnieniu nie słyszałem.

        1. To nie kwestia gpsa, tylko litewskich oznaczeń. Wracaliśmy przez Alytus i to faktycznie była zwykła droga. Od Ogrodnik do Wilna jechaliśmy „autostradą”.

  4. Też jestem z Kielc i kilka lat temu przejechałem tą trasę dodając do tego jeszcze Estonię, z przyjemnością przeczytałem opis wyprawy przypominając sobie pobyt w opisywanych miejscach. Bardzo fajnie napisane.

    1. Witam scyzoryka! 🙂 Bardzo, bardzo żałuję, że miałam Estonię na wyciągnięcie ręki i nie postawiłam tam stopy. Opowiadaj, co tam widziałeś, co Cię zaskoczyło, co najlepiej wspominasz 🙂

    1. Hej hej 🙂 Średni koszt obiadu z czymś do picia i deserem to 10 euro. Nie wchodziliśmy do żadnych płatnych obiektów, nie płaciliśmy za nocleg, więc poza obiadami i paliwem wszystkie koszty są „dodatkowe” – słodycze, lody, alkohole na prezent, cuda z cukierni itp. Przy wzięciu prowiantu z Polski i kupowaniu tylko obiadów zmieścisz się w 300 zł za trzy dni + koszty dojazdu (ceny paliwa zbliżone, średnio 1,15 – 1,2 za litr 95).

Skomentuj Agnieszka Mazur Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *