Polska dla obcokrajowców – co im pokazać?

Odwiedzili nas ostatnio goście z Finlandii: rodowity mieszkaniec Północy Jarkko i jego żona z Rumunii – Elena. Spędzili ze mną i Miłoszem cały tydzień. Dla niej była to pierwsza wizyta w Polsce, on był już w Lublinie i Szczecinie, ale tylko zawodowo. Miałam więc ambitne zadanie, by zaszczepić w nich miłość do naszego kraju. W krótkim czasie, przy nie najlepszej pogodzie, a do tego w okresie okołowielkanocnym, kiedy wszystko jest pozamykane, a życie toczy się nieco innym trybem.

Ja, Elena i Jarkko

Moi goście mieli tylko jeden punkt do obowiązkowego zaliczenia – Auschwitz. Ze względu na to, że miejsce w moim odczuciu absolutnie nie nadaje się dla dzieci, pierwszy dzień Miłosz spędził w Kielcach, a ja odebrałam Elenę i Jarkko z lotniska w Balicach. Razem z przyjacielem Jackiem (rodowity kielczanin, ale z zamiłowania krakus) najpierw pokazaliśmy im trochę Krakowa. Mało czasu, wietrzysko, chwilami deszcz i niska temperatura nie skłaniały do dalekich wędrówek, więc wybraliśmy plan absolutnego minimum: pierogi i bigos w barze mlecznym „Żaczek”, obwarzanek, lody ze Starowiślnej (byli naprawdę zaskoczeni tym, jak wspaniale smakują), spacer wokół Wawelu, przejście się po dziedzińcu, legenda o smoku. Ja przy okazji podreptałam do tego słynnego miejsca mocy, które podobno znajduje się na Wawelu. Lubię takie historie, ale mimo szczerych chęci nic nie poczułam.

Z Wawelu spacerkiem na Kazimierz. Zawsze piękny i wyjątkowy. Im też się podobał. Ale czas gonił nieubłaganie i na tym trzeba było zakończyć zwiedzanie. Jacek jest taksówkarzem, więc udało nam się jeszcze rzutem na taśmę przejechać obok rynku i sukiennic (Elena i Jarkko mogli je zobaczyć z okna taksówki). No to Auschwitz… Nigdy nie byłam. Czekałam, aż dojrzeję do tego psychicznie. Pochłonęłam całe stosy literatury obozowej, biografii nazistów, filmów dokumentalnych i myśl o tym, żeby naprawdę tam pojechać po prostu mnie przerażała. Na miejscu okazało się, że wejście mamy dopiero za 1,5 godziny. Kasjerka poleciła, żeby w tym czasie zobaczyć Birkenau. Widząc moją minę konspiracyjnie dodała, że tam jest łatwiej, że prędzej zniosę Brzezinkę niż Auschwitz. Pomyliła się. Przekroczyłam bramę, zobaczyłam wał, obok którego wisiały zdjęcia Żydów, którzy wcześniej go kopali. I pierwszy barak. Od razu przed oczami stanęły mi przypominające szkielety kobiety śpiące na podłodze, pokryte liszajami, pokąsane przez wszy. Nie byłam w stanie przekroczyć progu.

Powiedziałam moim towarzyszom, że nie potrafię tego zrobić i wróciłam do samochodu. Przez godzinę obserwowałam zagranicznych turystów, którzy wracają z Birkenau. Roześmiane niemieckie nastolatki, Japończyków strzelających sobie selfie. Autentycznie. Ja byłam wstrząśnięta, a ci ludzie wychodzili z obozu jak gdyby nigdy nic. Nie było mowy, żebym przekroczyła bramę Auschwitz, czekały mnie więc kolejne trzy godziny siedzenia w samochodzie. Miałam czas, żeby zauważyć budkę z „souvenirs”, restaurację i jakiś fast food. W takim miejscu… Moi goście nie rozczarowali mnie swoją postawą – wyszli z obozu zagłady wstrząśnięci. Żadnych selfie, żadnych uśmiechów i radosnego szczebiotania. Mieli serce po właściwej stronie.

Czas pożegnać refleksyjny nastrój, jeśli naprawdę chcemy wykorzystać te dni. Z Auschwitz jedziemy jeszcze na chwilę do Krakowa, gdzie zjadamy słynne zapiekanki. Elena i Jarkko nie są w stanie sobie wyobrazić, że ser i pieczarki mogą pasować do jakiegokolwiek innego składnika, więc stawiają na klasykę. Jarkko próbuje jeszcze doskonałego piwa – Komesa. Zachwycony, co jest w pełni zrozumiałe 😉 Żegnamy Jacka i jedziemy do Kielc. Dotaczam się do domu ostatkiem sił. Gdyby Jarkko nie zagadywał mnie z fotela pasażera, pewnie zasnęłabym za kierownicą. Czas odpocząć.

Następny dzień był w trybie leniwym. Rano Miłosz z dzikim entuzjazmem powiedział „hello!” i zaciągnął Jarkko do budowania obiektów z Lego, a my z Eleną zrobiłyśmy sobie herbatę i rozpoczęłyśmy plotki oraz wymianę kulturowo-lingwistyczną. Okazuje się, że język rumuński, choć brzmieniowo zupełnie nie przypomina polskiego, ma sporo punktów wspólnych. Jak choćby „pa pa”, które także i u nich rzuca się na pożegnanie. O dziwo nawet fiński dyskretnie łączy się z naszym językiem – na przykład dzięki wannie. Zarówno my, jak i Finowie pożyczyliśmy sobie to słowo od Rosjan. Temperamentem zdecydowanie pasujemy do Rumunów. Dla Finów nasza głośność i spontaniczność są nieco przytłaczające. Rozmawiamy też o stereotypach. Dziś w Finlandii o Polakach mówi się tylko dobrze. Nie ma już Polaka-złodzieja, jest rzetelny, pracowity człowiek, na którym można polegać. Porównujemy też ceny. W Rumunii są identyczne jak te w naszym kraju. Widzimy to nawet po metce w H&M. Bluzka za 39,99 zł kosztuje 39,99 lei. Różnice cenowe między Polską a Finlandią doprowadzają Jarkko do stanu otępienia. Na billboardzie widzi, że jedno przęsło ogrodzenia kosztuje w Castoramie 122 zł. W Finlandii trzeba za nie zapłacić co najmniej 200 euro. „To dlatego Finowie prawie nigdy nie ogradzają domów, chociaż lubią prywatność” – stwierdza.

Zbieramy się do galerii Korona, bo wiadomo, że obcy kraj poznaje się też przez wizytę w sklepie. Jarkko kupuje ubrania, a my, jak to kobiety, wchodzimy też do drogerii i przebieramy w kosmetykach. No i oczywiście polskie alkohole. Pół roku wcześniej wysłałam Elenie Soplicę pigwową, która bardzo jej zasmakowała. Opuszczamy sklep z zapasem tejże, a także mirabelkową, śliwkową, wiśniową oraz o smaku orzecha laskowego i włoskiego. Jarkko z moją pomocą eksperymentuje z dobrymi piwami – próbuje pszenicznych i kraftowych, ale największy szok przeżywa, kiedy mówię, żeby przelał sobie do szklanki Raciborskie Zielone 😉 Z centrum handlowego idziemy na obiad do Potrafki. To miejsce, w którym można zjeść coś pysznego, zdrowego, z wyliczonymi kaloriami. Miłosz bierze spaghetti z klopsikami i świeżo wyciśnięty sok jabłkowy, ja stawiam na pappardelle warzywne i sok z buraka, selera naciowego oraz marchwi. Elena i Jarkko wybierają krewetki jako przystawkę, dania mięsne oraz piwo. Wszyscy jesteśmy zachwyceni 🙂

 Z Potrafki pędzimy do naszego ukochanego Ptasiego Azylu w Ostrowie. Miejsca, w którym mieszkają ptaki ze złamanymi skrzydłami i po innych wypadkach uniemożliwiających im funkcjonowanie w naturze. Elena jest wielką miłośniczką zwierząt, dlatego bardzo jej zależało, by odwiedzić azyl i wspomóc go datkiem. Na miejscu dowiadujemy się na przykład, że w Finlandii nie ma bocianów. Wymieniamy wiedzę ornitologiczną, podziwiamy ptaki, Miłosz dzielnie trzyma na ramieniu płomykówkę Irenę (kilka dni później rozpoznaje ten gatunek oglądając film, co napawa mnie ogromną dumą – moje dziecko wie, że nie każda sowa to płomykówka 🙂 ).

Wracamy do domu i rozpoczynamy pakowanie. Jutro będziemy już w górach! Na dwa dni wynajęliśmy pokoje w Bukowinie Tatrzańskiej. Nigdy nie byłam, a obiecałam Miłoszowi, że kiedyś zabiorę go na termy. Wspaniałe widoki, ale bez turystycznego jazgotu Zakopanego. Uznałam, że to lepszy wybór. Spakowaliśmy manatki i rano wyruszyliśmy w drogę.

Do Bukowiny jechaliśmy przez Pińczów i Kazimierzę Wielką. Niby w moim województwie, a jakoś nigdy nie trafiłam w te rejony. I… szok! Przejeżdżamy przez Kozubowski Park Krajobrazowy. Gdybym wiedziała, że tak piękne serpentyny, wzgórza i lasy są tylko kilkadziesiąt kilometrów od mojego domu, już dawno bym tu dotarła. Coś wspaniałego! W dodatku skąpane w słońcu i pełne obsypanych białymi kwiatami drzew. Wszyscy jedziemy rozglądając się dookoła i zachwycając urodą okolicy. Już na spokojnie poczytałam o tych terenach i wiem, że mamy z Miłoszem do zaliczenia kilkanaście rezerwatów przyrody (12 w samym Nadnidziańskim Parku Krajobrazowym, dwa w Kozubowskim i jeden w Szanieckim).

Omijamy Kraków, za to lądujemy w Wieliczce. Nigdy nie byłam, Miłosz też nie. Wykładam Jarkko i Elenie zasadność pomysłu, by wejść do środka. Przyjmują koncepcję z entuzjazmem. Przy kasie rzednie mi mina – 84 zł za jeden bilet… Na szczęście Miłosz wchodzi za darmo. Czekamy przez godzinę na naszą kolej i wreszcie wchodzimy. Dostajemy specjalne nadajniki i słuchawki, dzięki którym będziemy słyszeć naszą przewodniczkę. Ze względu na Jarkko i Elenę wybieramy grupę anglojęzyczną, a ja robię za tłumacza dla Miłosza. Schodzimy po schodach, które zdają się nie mieć końca i znajdujemy się głęboko pod ziemią. Kiedy dowiadujemy się, że podłogi i ściany wykute są w soli mam problemy, by powstrzymać młodzieńca przed sprawdzaniem empirycznie, czy faktycznie tak jest. Kilka razy zdarzyło mu się coś polizać, z lubością próbował też słonej wody przepływającej przez jedną z kopalnianych komnat.

Przez kopalnię soli chodzi się przez trzy godziny, ale nie jest to wyprawa męcząca. Ze względu na bardzo dobrą wentylację nie ma się też objawów klaustrofobii (mam problem z zamkniętymi przestrzeniami, a dałam radę). Doświadczenie jest niecodzienne i na pewno nie żałuję pieniędzy wydanych na bilety, chociaż nie nazwałabym wnętrza kopalni pięknym czy malowniczym. Podobnie z Kaplicą Świętej Kingi, w której znajduje się ołtarz i odprawiane są śluby. Miejsce jest niezwykłe, ale nie urzeka swoją urodą. Ogromne wrażenie zrobiła za to na mnie komnata Weimar (nazwana tak na cześć Goethego, który był jednym z pierwszych wielkich gości w kopalni). Słone jeziorko okolone drewnianymi schodkami i wyjątkowy pokaz: połączenie świateł i muzyki, gdy z głośników zaczyna płynąć etiuda e-dur Fryderyka Chopina. Elena i Jarkko oczarowani, Miłosz zadziwiony, a ja po prostu wzruszona. Przepiękny spektakl, czysta magia!

Opuszczamy Wieliczkę jako VIPy. Tłumy ludzi jadą windą na powierzchnię stłoczeni na sardynki, a my cierpliwie czekamy na swoją kolej. Efekt? Wsiadamy we czwórkę, oprócz nas w kabinie są tylko „windowy” i przewodnik, który przy okazji zdradza nam, gdzie zjeść obiad, żeby było smacznie i względnie tanio. Idziemy pod wskazany adres i zamawiamy tony jedzenia – dosłownie umieramy z głodu. Do tego stopnia, że Miłosz wypija dwa soki jabłkowe, zjada trzy placki ziemniaczane i poprawia jeszcze bananem z bitą śmietaną. Zawstydzona swoim obżarstwem (naleśniki ze szpinakiem i pieczarkami, cały kopiec sałatki greckiej, jeden placek ziemniaczany skradziony Miłoszowi) pytam się kelnerki, czy wszyscy turyści wychodzący z kopalni tyle jedzą. Okazuje się, że nawet przewodnicy mają takie same objawy – to efekt przebywania w kopalnianym mikroklimacie i prozdrowotnych inhalacji. Uspokojona jem więc dalej 😉 Jarkko zamawia żurek, żeby spróbować kolejnej polskiej potrawy – i zajada się ze smakiem. Okazuje się, że Elena zna tę zupę, można jej spróbować także w Rumunii.

Po 21 docieramy do Bukowiny. Szukamy otwartego sklepu, żeby kupić coś na śniadanie. Zasięgamy języka i dowiadujemy się, jak trafić do jedynego, który jest dziś czynny. Wchodzimy z Eleną tuż przed zamknięciem. Właścicielka okazuje się ceprem ze Szczecina. Mówi mi, że górale z Bukowiny wszystko pozamykali ze względu na święta – nie działają restauracje i karczmy, to samo ze sklepami. A wszystko odmieni się w sobotę, kiedy zjadą się warszawiacy. Idziemy spać, bo dziś już i tak niczego nie zobaczymy.

Miłosz chrapie obok mnie, a ja wstaję o 6.00 i wychodzę na balkon. Zero stopni, wiatr gorszy niż na ziemi kieleckiej, ale… te góry! Widok wynagradza wszystko. Mogłabym tylko stać i patrzeć. Kiedy ekipa wstaje jedziemy na termy, mój pierwotny cel podróży. Ładujemy się z maleństwem do każdego basenu, po kolei. Przechodzimy też pod wodą do zbiornika, który znajduje się na zewnątrz. Ciepła woda, świeże powietrze, góry – oboje jesteśmy oczarowani 🙂 Jarkko i Elena postanowili iść w tym czasie na kawę i ciacho. Bardzo rozsmakowała im polska szarlotka, w sumie nie ma się co dziwić.

Z term ruszamy w „jedynym słusznym” kierunku – na Zakopane. Jeszcze nie ma zbyt wielkich korków, więc droga jest w miarę komfortowa. Na miejscu drepczemy na Krupówki, kupujemy pamiątki (dla nas magnesy, dla nich kieliszki i bimber) i idziemy na obiad do prawdziwej góralskiej restauracji. Piękny wystrój, dzięki któremu moim gościom błyskają oczy, do tego obsługuje nas dziewczyna w ludowym stroju i mówiąca gwarą. Elena oczarowana góralskimi szatami. Mówi, że w Rumunii są tylko przaśne stroje, w których nikt nie wygląda ładnie. Jak się nad tym zastanowić, to faktycznie – góralskie desenie dodają kobietom urody 🙂 Moi towarzysze na przystawkę zamawiają grillowane oscypki z żurawiną (smakują im), my z Miłoszem bierzemy moskole (odkąd dowiedziałam się, że coś takiego serwuje się na Podhalu czekałam na okazję, żeby wreszcie spróbować – i polecam!). Jarkko poprawia kwaśnicą (zachwycony, ale w sumie kto nie lubi kwaśnicy? 😉 ). Dalej pierogi w różnych odsłonach, zdecydowanie im posmakowały. Na deser bierzemy z Eleną szarlotkę. Mnóstwo cynamonu, smak idealny. Jarkko, za moją namową, bierze grzane piwo. Krzywi się i wypija tylko z grzeczności. Wino na gorąco jest w stanie zrozumieć, ale piwo w takiej odsłonie w ogóle mu nie pasuje.

Po jedzeniu idziemy jeszcze na krótki spacer i podziwiamy otaczające Zakopane góry. Turyści i komercja swoją drogą, ale jak można nie zachwycić się Giewontem wyrastającym między kamieniczkami? No nie można. Zakopane to nie jest miejsce, w którym byłabym w stanie siedzieć dłużej niż jeden dzień i kompletnie nie odpowiada mi jego klimat, ale urody nie sposób mu odmówić.

Z Zakopanego kierujemy się na Bukowinę. Tuż przed naszą bazą Jarkko stwierdza, że chciałby jeszcze zatrzymać się w sklepie i kupić sobie piwo na wieczór. Szukamy, szukamy i nic. Bukowina nadal jest w trybie świątecznym, wszystko zamknięte na cztery spusty. Dochodzimy do wniosku, popartego tezą sprzedawczyni ze Szczecina („Oni tutaj na pokaz będą udawać, że tacy są wierzący, a we wsiach obok wszystko otwarte”), że trzeba szukać poza naszą miejscowością. Jedziemy na chybił trafił i naszym oczom ukazuje się cudnej urody Wierch Poroniec. Elena i Jarkko szaleją z zachwytu, robią zdjęcia, kręcą filmiki. My z młodym wcale nie jesteśmy bardziej opanowani – jest cudnie! 🙂 Uwielbiam jechać przed siebie bez mapy. Zawsze trafia się wtedy na miejsce, które warto było zobaczyć.

Wspaniałe widoki zaliczone, ale sklepu jak nie było, tak nie ma. Jedziemy dalej, po długiej i malowniczej serpentynie. Nagle widzę znak na Poprad. Szybkie pytanie: „Chcecie na Słowację?”. „Jak daleko”?. „Drugi zjazd na rondzie, za znakiem” 😀 Szok moich współpasażerów przezabawny. I jaka radość, że udało im się w ramach wycieczki zaliczyć dwa kraje! Tuż za granicą państwa widzimy stado saren. Wylegują się na łące przy samej drodze, leniwie podnoszą głowy, żeby sobie nas obejrzeć. Zupełnie inne podejście do życia niż to, które reprezentuje polska dziczyzna – żadnej paniki i chaotycznych ruchów. Po słowackiej stronie górskie widoki jeszcze piękniejsze niż te z Wierchu Poroniec. Trafiliśmy w Wysokie Tatry, czy mogło być lepiej?

Ruszamy dalej, na Poprad. Znajdujemy w końcu coś otwartego – słowacką stację benzynową w miejscowości Ždiar. Choć tak blisko do granicy, sprzedawcy nie mówią po polsku, nawet odrobinę. Po angielsku też nie, więc muszę odnaleźć w sobie wewnętrznego Słowaka. Jakoś się dogadujemy, przy śmiechach i ogólnej radości. Bardzo sympatyczny akcent wyprawy. Na zewnątrz stoi słowacki radiowóz policyjny. Myślę sobie, że co dzieje się na Słowacji, zostaje na Słowacji i podchodzę. Zagaduję do policjanta, który wygląda, jakby w życiu nie skrzywdził nawet muchy, czy Miłosz, wielki fan pojazdów uprzywilejowanych, mógłby sobie zrobić zdjęcie z radiowozem. Jest zgoda, jest i radość na twarzy dziecka 🙂

Wkrótce dojeżdżamy do Popradu. Robi się ciemno, na ulicach dużo policji i grup wyglądających jak kibole, więc krążymy chwilę po mieście i zawracamy. W drodze powrotnej wybieramy trasę przez Stary Smokowiec i chłoniemy kolejne piękne widoki. Tym razem nie pustkowia, a ośrodki turystyczne. Cudnie oświetlone, aż chce się tędy przejeżdżać. Jeszcze chwila i znów jesteśmy w Polsce.

Kolejny dzień to powrót do Kielc. Są urodziny mojej mamy. Jedziemy prosto do niej, a tam moi goście mogą zasmakować prawdziwej polskiej gościnności. Dostają domowej roboty mięsiwa, po kawałku jeszcze gorącego ciasta, Jarkko na odchodnym otrzymuje butelkę wódki, a Elena bombonierkę. Fin w szoku, Rumunka śmieje się, że tak samo przyjęliby nas u niej w domu. Idziemy na obiad do centrum, pokazuję gościom kielecki rynek i ulicę Sienkiewicza, mają też okazję zobaczyć z samochodu słynny dworzec PKS, znany też jako UFO. Opowiadam im o symbolach mojego regionu – scyzorykach, czarownicach i o tym, że gdy w Polsce wieje, to przywołuje się ziemię kielecką lub nasz tunel na dworcu PKP. Wracając do domu przejeżdżamy jeszcze przez Chęciny, żeby zobaczyli sobie rynek w tym urokliwym miasteczku i ruiny zamku. Myślałam jeszcze o Jaskini Raj, ale niestety jest już zamknięta.

Niedzielę Miłosz spędza u ojca, a my ruszamy w województwo. Pogoda daje się we znaki – leje, jest zimno, chwilami sypie drobny śnieg, a nawet pojawia się grad. Jedziemy do Szydłowa – mieściny zbudowanej wewnątrz murów obronnych zamku. Z zewnątrz wygląda imponująco, w środku raczej zwyczajnie. Spacerujemy przez chwilę i wracamy do samochodu. W drodze powrotnej nachodzi nas wielka ochota na lody, więc decydujemy się na jazdę do Kielc w poszukiwaniu otwartego lokalu. Udaje się – Choco Obsession, czyli miejsce, gdzie można zjeść naprawdę smaczne desery. Mamy szczęście! Zamawiamy po jednym panini z mozarellą, pesto i suszonymi pomidorami, pucharku lodów i napoju (Jarkko wybiera piwo Książęce, a ja matchę z mlekiem sojowym – nigdy nie piłam). Objadamy się i szczęśliwi wracamy do domu. Wraca maleństwo, czas na rozmowy i zabawy, a potem spanie.

Ostatni dzień spędzamy bardzo leniwie. Elena i Jarkko się pakują, ja trochę sprzątam, potem planujemy, co będziemy robić, kiedy ja przylecę do Finlandii w sierpniu. Po południu jedziemy do Kielc na obiad i lody, drepczemy w okolicach centrum, pokazuję im Kadzielnię, jedziemy też na Karczówkę, gdzie znajduje się klasztor. Można stamtąd podziwiać panoramę miasta. Nam udaje się dostać pozwolenie wejścia na wieżę i zobaczenia jeszcze piękniejszego widoku. Wszyscy, z Miłoszem włącznie, jesteśmy oczarowani.

Jeszcze trochę dreptania po zielonej okolicy i odwozimy Miłosza do mojej mamy. Mały żegna się wylewnie, przytula Jarkko z całej siły i prosi, żeby wrócił do niego jak najszybciej. Wyjeżdżamy do Krakowa o 5 rano dnia następnego, więc szkoda by było małego zrywać z łóżka. We wtorek wstajemy i przecieramy oczy ze zdziwienia. Polska to nowa Finlandia! Na moim podwórku jest 15 centymetrów śniegu. Gdy Elena i Jarkko lądują już na swojej ziemi wysyłają mi zdjęcie. W Finlandii piękna wiosna.

Nasze zwiedzanie Polski było uzależnione od ograniczeń czasowych i lokalizacji. Startowaliśmy z Kielc, więc najbardziej sensowną opcją, w moim odczuciu, było południe. Zwłaszcza że to atrakcyjny wizualnie region. Jeśli chodzi o potrawy, polecam zaserwować obcokrajowcom klasyki: żurek, kwaśnicę, bigos, schabowego z ziemniakami, pierogi, placki ziemniaczane. Z alkoholu, oprócz smakowej Soplicy, która zachwyca wszystkich moich Couchsurferów, stawiam na piwa. Mamy naprawdę dużo mikrobrowarów i wyrobów kraftowych, zachwycających smakiem i bijących na głowę Łomże, Perły, Tyskie i Żywce. I jeszcze słodycze. Mój żelazny zestaw to Kukułki, Michałki, Ptasie Mleczko (mają też na Ukrainie, ale zupełnie inne i – opinia lokalsów – gorsze), krówki (zdecydowanie lepsze niż ukraińskie) i Śliwki w czekoladzie. No i drożdżowe, jeśli macie pod ręką naprawdę dobrą cukiernię. Albo serniczek 😉

26 comments on “Polska dla obcokrajowców – co im pokazać?

  1. Doskonały wpis, pozwoliłam sobie udostępnić na swojej stronie.
    Z tych podróży pozmieniałabym coś niecoś, ale ogólnie trasa jest rewelacyjna.
    Zazdroszczę, bo sama nie bardzo mam czas na takie wojaże 😉

    1. Och, bardzo mi miło! Dziękuję 🙂 Napisz koniecznie, co byś pozmieniała – przyda się na przyszłość. Nie lubię wracać wciąż w te same miejsca, więc chętnie wyznaczę nam jakąś nową trasę. Ja jestem pracującą samotną matką z domem na głowie. Jak się odpowiednio wszystko zorganizuje, czas się znajduje. Takich długich wypadów mam w ciągu roku dwa. Inne to jednodniowe albo weekendy. Kiedy raz ruszy się w trasę i okaże się, że było cudownie, trochę sobie człowiek przestawia priorytety. I tak wolę przez tydzień nie umyć podłogi, ale pokazać dziecku trochę świata. Polecam spróbować 🙂

      1. Jeśli możesz to pokaż im rownież Mazury a jeśli i Ty ich nie znasz to uważaj bo możesz się niespodziewanie po raz kolejny w życiu zakochać. Ja tak miałem gdy 78 roku pojechalem tam pierwszy raz i cząstka mego serca została i czekala na mój powrót przez 30 lat ale teraz jeżdżę tam co roku i za każdym razem w inne miejsce. Pomimo iż Mazury przez 30 lat straciły na dziewiczości i sporo regionów mocno przetrzebiono to i tak jest tam poprostu ślicznie podobnie zresztą jest także w Borach Tucholskich a i aby nie pominąć jakiegoś ciekawego miejsca to naprawdę masz potężny obszar do zwiedzania w każydm zakątku Polski . Osobiście w tym roku planuję zwiedzić Łużyce i tereny nadmorskie a co będzie to się okaże gdyż czasem wypadnie jakiś spontan i wtedy karty pamieci i akumulatory od sprzetu foto video grzeja się ostro ale pamiątka bezcenna. Pozdrawiam i powodzenia ……

        1. Witam nowego czytelnika! Mazury odwiedzałam kilka razy jako dziecko, a później nastolatka… I jakoś nie mogłam się w nie wgryźć. Pamiętam, że do szewskiej pasji doprowadzał mnie widok z okna pociągu od Warszawy do Olsztyna. Kilka godzin pól i samotnych topoli. Czasem jakaś chata, ale rzadko. Zero pagórków. Sam Olsztyn ma piękną starówkę, jeziora, które nie są oblegane też robią wspaniałe wrażenie (zwłaszcza nad ranem, kiedy zasnute są mgłą), do tego tamtejsze puszcze wspominam jako bardzo gęste i soczystozielone. Ale sentymentu nie mam i zawsze planuję trasę w jakąś inną stronę. Pewnie niedługo się z tymi rejonami przeproszę, choćby ze względu na Malbork. Dziękuję za inspirację i życzę owocnych łowów!

  2. Napisane lekka ręką i bardzo dobrze się czyta ,
    Co do zwiedzania, ach nasze kieleckie tyle miejsc do pokazania a tak mało czasu.

    1. Dziękuję 🙂 Kielecczyznę zwiedzamy z małym konsekwentnie od dwóch lat i ciągle trafiamy na wspaniałe nowe miejsca. To naprawdę nieodkryta przez turystów perełka. Pozdrawiam!

    1. Dziękujemy! I polecamy (chyba mogę w imieniu maleństwa, w końcu jemu też się podobało) przejechać podobną trasę. Polska zachwyca i naprawdę da się lubić 🙂

  3. Bardzo fajny wpis młodej , świadomej osoby. Przyjemnie się to czyta i o dziwo wszystko jest jak najbardziej po polsku. Dobre miejsca i ich opisy odpowiadające prawdzie. Super!Gratuluję pomysłów i myślę, że zagraniczni goście , jako zadowoleni turyści w Polsce polecą nasz kraj innym znajomym.

    1. Przemiły komentarz, a przy tym konstruktywny i szczery. Bardzo się cieszę, że wpis się podobał. Serdeczności z Kielc! 🙂

  4. Kielecczyzna to piękny region, za mało Pani pokazała swoim gościom. Nowa Słupia i Święty Krzyż z tą słynną mumią, z Muzeum Starożytnego Hutnictwa, Kamiennym Pielgrzymem, gołoborze ….Poza tym warto wg mnie kopalnię prehistoryczną w Krzemionkach zwiedzić. Ja byłem tam wiele lat temu, ale wybieram się znowu.
    Góry świętokrzyskie to ja polecam Czechom. Karpaty mają, Sudety mają, a to jest dla nich coś innego.

    1. Niestety, podróżowaliśmy w czasie Wielkanocy, a wtedy wszystko jest pozamykane. Jeśli chodzi o Święty Krzyż, to nie uwzględniam go w swoim repertuarze ze względu na straszną komercjalizację. Ładnie wygląda na odległość, można ewentualnie wdrapać się na Łysą Górę, ale jeśli klasztor, to zdecydowanie wolę pokazać Karczówkę. A za zobaczenie gołoborza trzeba teraz zapłacić…

  5. Bardzo fajnie mi się czytało, choć jak na Polaka nie lubię długich tekstów. Powinnaś pomyśleć o napisaniu takiego przewodnika ,,Ciekawe miejsca w Polsce” nadajesz się w 100%.
    Pozdrawiam .

  6. Polecam z małym Ziemie Kłodzką…..wodospad Wilczki,Międzygórze, Kielce…Pozdrawiam…My z Naszym małym i mężem w czasie urlopów zwiedzaliśmy uroki Polski…(teraz syn ma 32 lata i miło wspomina tamte czasy)

    1. Jedziemy w Wasze strony prawdopodobnie w czerwcu 🙂 Góry sowie, Karpacz, Śnieżka, wulkany, Kamieńczyk… Już nie mogę się doczekać! Pozdrawiam serdecznie 🙂

  7. Droga Agnieszko,
    Trafiłem na Twój blog przez przypadek. Planuję wyjazd z córką do Lwowa i szukałem jakichś wskazówek co zobaczyć i czego się spodziewać . Od tej pory przeczytałem wszystkie Twoje mini reportaże z Helu, Bieszczad itd. Prawdziwą perełką były Twoje inspiracje na temat co pokazać obcokrajowcom w Polsce . Właściwie nie wiem dlaczego popłakałem sobie czytając Twoja opowieść . Znam te wszystkie miejsca. Jestem z Krakowa a kiedyś podczas studiów byłem pilotem wycieczek. Kraków – Auschwitz – Wieliczka. Masz lekka rękę . Naprawdę mnie wzruszyłaś. Pisz dalej . Z przyjemnością poczytam. Pozdrawiam Ciebie i Miłosza . Ryszard

    1. A ja mam mokre oczy czytając ten komentarz. Tak bardzo się cieszę, że trafiają tutaj tak prawdziwi ludzie! Bardzo, bardzo dziękuję za każde słowo i życzę samych wspaniałych wypraw. Lwów mnie zaczarował, mam nadzieję, że Wy też poczujecie jego magię. Pozdrawiam serdecznie!

  8. Świetnie opisane co warto zobaczyć, tylko myślę sobie, że warto było by zobaczyć winnice, które coraz więcej tego typu powstaje w Polsce. Dobrym przykładem jest winnica w Szydłówcu w woj. świetokrzyskim. Wiem, że miejsce te głównie słynie ze świat śliwki głównie ale również warto trzeba pamiętać o takich miejscach ;).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *