Palmy, góry, obce kraje – weekend na 100%

Długo musieliśmy czekać na pierwszy wyjazd w 2017 roku. Ja ostatni raz ruszyłam w świat w listopadzie 2016, z Miłoszem byliśmy na krótkiej wycieczce pod koniec października. Dlatego kiedy w końcu wszystkie okoliczności ułożyły się korzystnie musiałam wycisnąć z tego wypadu tyle, ile tylko mogłam.

Pierwotnie to miał być tylko jednodniowy wyjazd do Gliwic, do Palmiarni Miejskiej. Udało nam się z Miłoszem zwiedzić trochę Śląska w zeszłym roku i dalsza eksploracja nie chodziła mi po głowie. Mam jeszcze na mapie Jurę Krakowsko-Częstochowską, ale już przy lepszej pogodzie. A więc planowałam sobie spokojnie tę Palmiarnię, kiedy nagle przyszło olśnienie: przecież Śląsk to też Beskid Śląski! Góry! Góry, których nigdy nie widziałam! Od razu poczułam zew, bo pofałdowanym terenom nigdy nie mówię nie. A potem spojrzałam na mapę i zrozumiałam, że na tym nie koniec. Przecież z Istebnej to już tylko rzut beretem do Czech, w których nigdy nie byłam. I tak z jednodniowej eskapady zrobił się weekend w drodze. W oddalonym o 20 km od Gliwic Toszku mam przyszywaną ciocię, która zgodziła się nas przenocować, a w samych Gliwicach brata – on z kolei chętnie przyłączył się do wyprawy.

W piątek przed południem ruszyłam z Miłoszem spod domu. Wiało, jak to w Kielcach. Na trasie pojawiał się też deszcz, śnieg, a nawet słońce (to już po śląskiej stronie). Część mijanych przez nas pól była już soczyście zielona – cudowny widok! Od momentu, kiedy znaleźliśmy się po śląskiej stronie zaczęłam wypatrywać cukierni. Zawsze znajdując się w innym regionie eksperymentuję z lokalnymi smakami, w dodatku byliśmy już z Miłoszem trochę głodni. Okazja do spróbowania czegoś śląskiego nadarzyła się 40 km przed końcem trasy, w miejscowości Niezdara. Przy krajówce znajduje się tam cukiernia Ziarenko (później okazało się, że to cała sieć), a tam pyszna tortoletka z makiem, pełnoziarniste ciasteczka ze zmielonymi pestkami dyni i najważniejsze – piszingery. Dostępne w dwóch wariantach, czekoladowym i kajmakowym. Ja postawiłam na te pierwsze i to był celny strzał. Masa jest naprawdę intensywnie czekoladowa, do tego wilgotna i jest jej dużo. A smak… Moja babcia z Podkarpacia słynęła kiedyś w rodzinie z robienia obłędnego Tortu Fedora, który według jej przepisu był andrutem przekładanym grubą warstwą czekoladowej masy, oblanym polewą czekoladową i ozdobionym orzechami włoskimi. Coś wspaniałego. Piszingery smakowały właśnie jak ten tort. I w ten sposób wyprawę po Śląsku zaczęłam od odnalezienia zaginionego smaku dzieciństwa 🙂 Młody też skosztował, cały się uciapał czekoladą, a potem przez kolejne dwa dni ni z tego, ni z owego mówił sobie pod nosem „pi-szin-gery!”.

Toszek

Do Toszka, w którym nocowaliśmy, zajechaliśmy na 15.00. Swoją drogą ciekawe okolice – z molochami z czerwonej cegły, jeziorami, po których można pływać żaglówką, zamkami, a nawet muzeum wodociągów 😮 Na miejscu był już mój brat, a ciocia przygotowała dla Miłosza obiad. Mały zjadł zupę pomidorową i jeszcze odniósł za sobą talerz, co zwykle mu się nie zdarza. Śląskie powietrze? 😀 Po posiłku stwierdziliśmy, że bez sensu marnować popołudnie na siedzenie w domu i ruszyliśmy przed siebie. „W prawo czy w lewo?”. „A, dawaj w lewo”. I tak znaleźliśmy się w Strzelcach Opolskich. Stamtąd już tylko 30 km do Opola, w którym byłam raz w życiu, jadąc pociągiem do Wrocławia. Widziałam wtedy tylko peron na dworcu. Opole jest na naszej mapie ze względu na zoo, w którym mieszka goryl. Podobnie jak pandy, goryle są dla mnie ważnym punktem do „zaliczenia” ze względu na to, jak mało ich zostało. Dwa lata temu spędziłam całą noc skacząc po stronach Wikipedii i szukając zwierząt, które wyginęły w XX wieku. Było ich sporo, a ja nie miałam pojęcia o ich istnieniu. Taki choćby wilk workowaty. Dlatego muszę zobaczyć pandy i goryle. Po prostu muszę.

Centrum Opola to mega pozytywne zaskoczenie. Czyste, pięknie oświetlone, z naprawdę ładną architekturą. Do tego obszerne – było gdzie pochodzić. Skojarzyło mi się z centrum Hamburga, do którego też wjechaliśmy w piątkowy wieczór (był wtedy ze mną mój brat i potwierdził, że Opole wygląda podobnie), tyle że jest od niego zdecydowanie mniej przytłaczające. Poszliśmy sobie we trójkę na późny obiad, po czym wróciliśmy do Toszka, żeby wcześnie się położyć. Sobota miała być intensywna, trzeba było się wyspać.

Pobudka o 6.00 (bez budzika), szybkie śniadanie, mycie, zaznaczanie punktów na mapie i w drogę! Przez Gliwice i Żory na Wisłę. Kierował mój brat, a ja operowałam playlistą. Zaczęłam od polskich piosenek, których fanem jest Miłosz. Usłyszeć czterolatka z emfazą śpiewającego „Miłość, miłość” Krzyśka Zalewskiego – bezcenne 😉 Po kilku rundach z Myslovitz, Pidżamą Porno i Strachami na Lachy oniemieliśmy – na tle płaskiego terenu pojawiły się ciemniejsze zarysy czegoś wielkiego. To góry! I to jakie piękne! Wszyscy troje zaczęliśmy się ekscytować. Nie wiem, czy wynikało to z kontrastu do płaszczyzny Górnego Śląska czy faktycznie szczyty, które widzieliśmy były aż tak wysokie. W każdym razie widok wspaniały. Wjechaliśmy do Wisły, znaleźliśmy cukiernię „U Janeczki” i poszliśmy się tam zasłodzić. Miłosz wybrał sobie brownie, a ja z bratem po dwa kawałki ciast. Agrestowe, tort bezowy z daktylami, snickers i placek królewski. Okazało się, że każde z naszej trójki pożąda czegoś z innego talerza, więc zaczęliśmy się wymieniać. I tym sposobem w Wiśle udało nam się spróbować pięciu ciast – pysznych 😀

Wisła

9 km od Wisły znajduje się Istebna. By się do niej dostać trzeba wspiąć się mocno pod górę. Przez całe życie byłam przeświadczona o tym, że najpiękniejszą serpentyną w Polsce jest ta w Tęgoborzu. Otóż jednak nie. Oczywiście nie udało mi się tego uchwycić ani na zdjęciu, ani na filmie. Po prostu trzeba to zobaczyć na własne oczy. Przed wjazdem do Istebnej znajduje się miejsce, które po prostu zapiera dech. Tuż za Istebną przejście graniczne z Czechami. Przekroczyliśmy je i zaczęliśmy z Miłoszem zabawę: „O, czeski dom!’, „Czeski pies!”, „Czeski sklep!”. Bardzo mu się podobało. W Czechach uderzyły mnie najpierw drogi – podobnie jak na Słowacji są węższe niż nasze, nie mają pobocza, do tego są zdecydowanie bardziej podziurawione. Miałam przeświadczenie, że nasi sąsiedzi to bogatszy kraj – okazało się, że nie. Na pewno im bliżej Pragi, tym lepiej, ale Morawy są dość ubogie. Przez dłuższy czas jechaliśmy równolegle z czeskim pociągiem, który pamiętał znacznie bardziej zamierzchłe czasy niż te zielone i czerwone zabytki PKP. W sklepach – taniej! Zajrzeliśmy do cukierni, zjedliśmy po małym kawałku ciasta (już tak pro forma, bo cukru mieliśmy pod dostatkiem), ja kupiłam czeskie cukierki, pogadaliśmy z Czechami po polsku. I to wspaniałe „ahoj!” na koniec, z intonacją znaną z Krecika. Tyle radości w jednym słowie 😀

Największym miastem, które postanowiliśmy zaliczyć po czeskiej stronie była Karvina. Spora, czysta, z uniwersytetem. W asfalcie ogromne dziury, w sklepach okratowane szklane drzwi, które pamiętam z post-PRL-owskiej Polski. Przeżywam wielki szok kulturowy. Czechy kojarzyły mi się z krajem, który znacznie szybciej niż Polska zaczął patrzeć na Zachód. Na rynku w Karvinie postanawiamy zjeść obiad. W dwóch pierwszych restauracjach menu tylko po czesku, a młody personel nie umie mówić po angielsku. Po polsku też nie. Nijak nie ma się jak dowiedzieć, co jest do jedzenia, ani tym bardziej, czy jest to wegetariańskie. W końcu kelner przełamuje się i po angielsku mówi, żebyśmy poszli do restauracji naprzeciwko. A tam polskie menu, kelner, który nieźle radzi sobie z naszym językiem i naprawdę wspaniałe jedzenie. Miłosz zamawia frytki z keczupem (no cóż…), Mariusz jakiś kotlet z kurczaka z frytkami (podobno świetnie przyprawiony), a ja gnocchi ze szpinakiem i parmezanem. Wspaniałe! Zadziwienie kulturowe – ani w cukierni, ani w żadnej z trzech restauracji nie ma serwetek. Nie stoją na stole, nie są podawane do jedzenia. Dlaczego…?

Jeszcze szybkie zakupy w czeskim supermarkecie. Wyłapujemy wszystkie słodycze, których u nas nie ma. Wafelki, baton sojowy, kawowy, pistacjowy. Znajduję Mozartkugeln z Salzburga, o których opowiadały mi moje Tyrolki z Couchsurfingu. Miłosz wybiera żelki, czekoladę z krokodylem i pastylki owocowe. Wsiadamy do samochodu, ustawiamy nawigację na Jastrzębie Zdrój i eksperymentujemy z lokalnymi smakami.

Swoją drogą to jest niesamowite, ile człowiek jest w stanie w siebie wcisnąć w trakcie wycieczki. Podejrzewam, że zjedliśmy tego dnia z 15 000 kcal, głównie w cukrze i tłuszczu.

Jastrzębie Zdrój. Mój kolejny szok. Zanim pierwszy raz ruszyłam na Śląsk miałam przeświadczenie, że jest szary, brudny i zindustrializowany, co okazało się nieprawdą. Aż trafiłam do Jastrzębia. Bo to jest właśnie takie 100% Śląska z moich stereotypów. Przez cały obszar miasta, który przejechaliśmy towarzyszyła nam gruba rura (z wodą? z gazem?), która ciągnęła się też wokół bloku, na wysokości parterowego okna. Do tego szarzyzna, przykurzone budynki i stare fabryki. Jeszcze dziwniej zrobiło się po wyjeździe z miasta. Naszym oczom ukazały się góry. Czarne, wysokie szczyty. Może nie jak Beskid Śląski, ale niewiele niższe niż góry świętokrzyskie. To były góry… węgla. Z Jastrzębia przejechaliśmy do Rybnika. Efekt równie ciężki. Nagle Miłosz z tylnego siedzenia: „Mamo, a kiedy wrócimy na ładny Śląsk”?. Na szczęście dość szybko, bo zaraz za Rybnikiem były już Gliwice. A stamtąd prosto do Toszka. Jeszcze mięta na obolałe żołądki i spanie.

W niedzielę wyjechaliśmy z Toszka o 10.00 i skierowaliśmy się do Palmiarni Miejskiej w Gliwicach. Niesamowite miejsce! Zlokalizowana w parku, z zewnątrz niepozorna. A w środku prawdziwe tropiki, w tym palma, która ma 120 lat i jeszcze jedna, ogromna. Poszczególne pomieszczenia podzielone są na strefy klimatyczne. Jest gorąco i wilgotno, sucho i stosunkowo chłodno itp. Bogactwo roślin, tlenu, zieleni i kolorów, do tego skrzek barwnych papug, poszukiwanie kameleona, który grzeje się przy jarzeniówce, a na samym końcu tej trasy małe oceanarium. Na terenie palmiarni znajdują się ławeczki, na których można przysiąść i odpocząć. Z budynku wyszliśmy wypoczęci, dotlenieni, wyciszeni. Niesamowity efekt!

Palmiarnia

Jeszcze tylko obiad w Hemingway’u na rynku (pycha) i żegnamy wujka Mariusza. Wracamy do Kielc przez Zabrze, Bytom i Tarnowskie Góry. W Niezdarze obowiązkowy przystanek przy Ziarenku. Jeszcze osiem piszningerów do Kielc. O 17.00 jesteśmy już w domu.

Z radia dowiaduję się, że naszym tropem od piątku podążał orkan. Był tam, gdzie my, tylko o innych porach. Orkan Tomasz – jak mój były mąż. Przypadek? 😀

2 comments on “Palmy, góry, obce kraje – weekend na 100%

    1. Byliśmy pod zamkiem wieczorem i doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie go zobaczyć następnym razem, jak będzie cieplej i jaśniej 🙂 Radiostację widziałam lata temu, tym razem się nie wyrobiliśmy. No a zoo bezdyskusyjnie zaliczymy, planujemy to od dawna 🙂 W maju lecimy do Holandii z Pyrzowic, więc będzie Śląsk i Opolskie, odsłona trzecia. Pozdrawiamy! 🙂

Skomentuj Agnieszka Mazur Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *